Po upojnej nocy spędzonej we Lwowie, której głównymi atrakcjami jest wizyta w „naszej knajpce” (pierwszy raz gościmy w niej w czasie ubiegłorocznej podróży do Rumunii, a której to odwiedziny staną się w przyszłości naszą tradycją podczas kolejnych wypraw do Azji) oraz w dalszej kolejności degustacja ukraińskich trunków wyskokowych na „Wysokim Zamku” (wzgórzu górującym nad samą starówką miasta będącym w okresie letnim głównym miejscem spotkań i zabawy lwowian) rano dnia następnego niezupełnie ogarnięci wsiadamy wreszcie do pociągu, kontynuując podróż.
To nasz pierwszy kontakt z „Transsybirem” stąd też z lekkimi obawami wynikającymi z brakiem obycia i znajomości zwyczajów panujących wewnątrz pociągu wsiadamy prawdopodobnie do najpopularniejszego w całym „Imperium” środka lokomocji. Przemierzając ukraińskie stepy złocące się w promieniach letniego słońca stopniowo zagłębiamy się więc w świat wschodu, poznając jego specyfikę. Z całą pewnością rozszerzeniu naszych horyzontów służą rozmowy ze współpasażerami przy stawianych przez nich kolejnych butelkach bądź to piwa bądź to wódki. Podróż mija więc bardzo szybko i następnego dnia rano wysiadamy na dworcu w Moskwie...