Rześkie powietrze poranka, które znienacka wdarło się do naszego namiotu łagodnie wybudziło nas z głębokiego snu, zachęcając swym orzeźwiającym zapachem do wyjścia na zewnątrz. Było jeszcze wcześnie lecz mimo to postanowiliśmy opuścić przytulne śpiwory zaintrygowani odgłosami budzącej się do życia przyrody. Zapowiadał się bowiem piękny, letni dzień. Urok chwili motywował do szybkiego zebrania dobytku rozrzuconego wokół obozowiska, zarzucenienia go w całości na grzbiet i rozpoczęcia marszu w nieznane. Odzwyczajone od dźwigania ciężarów plecy, mając najwyraźniej jednak odmienny pogląd na całą sprawę tuż przed wyjściem nieoczekiwanie wyraziły zdecydowany sprzeciw. Nie poinformowane wcześniej o naszych zamiarach i tym samym postawione w obliczu nagłego powrotu do wykonywania katorżniczej pracy zaczęły nieprzyjemnie pobolewać, demonstrując w ten sposób swoje rozgoryczenie. Taka forma protestu rozumiana jako odmowa dalszego wywiązywania się ze swoich obowiązków była dla nas nie do przyjęcia. Na wybuch buntu jednak w tym momencie pozwolić sobie nie mogliśmy. Na drastyczne jego stłumienie również. Skutki bowiem takiego rozwiązania z pewnością byłyby dla nas katastrofalne. Dlatego w tej sytuacji choć było nam to zupełnie nie w smak należało co najmniej tak szybko jak wstaliśmy ponownie…usiąść – tym razem do rozmów i przynajmniej podjąć próbę wysłuchania postulatów strony przeciwnej. Szybko jednak rozmowa przerodziła się w burzliwe pertraktacje, które wydawać by się mogło przeciągały się w nieskończoność. Szczęśliwie jednak z korzyścią dla obu stron negocjacje przyniosły w końcu oczekiwany kompromis podparty dżentelmeńską umową, która obowiązywać miała aż do końca wyprawy. Układ zakładał co najmniej dziesięciominutowe przerwy na każdą godzinę marszu, który nie mógł jednak trwać dłużej aniżeli sześć godzin dziennie jak nierzadko miewało to miejsce w innych górskich częściach Azji, w których przyszło nam wędrować.
Ponieważ porozumienie zostało zawarte mogliśmy w końcu ruszyć w drogę. Nim jednak na dobre rozgrzaliśmy silniki kolejny raz trzeba było je zatrzymać. Tym razem nasz zapał ugasiła woda, a ściślej rzecz biorąc rzeka będącą ostatnim bastionem przyrody zazdrośnie strzegącym dostępu przed intruzjami do bram mongolskiej tajgi.
Woda choć na pierwszy rzut oka wydawała się płytka była zdradliwa i niebezpieczna. Nurt okazał się bowiem na tyle silny by nawet mimo czterdziestokilogramowego balastu noszonego przez nas na plecach porywać nogi, które wespół z kijami trekkingowymi nie były w stanie oprzeć się nacierającej masie wody. Rady więc nie było. Należało poszukać brodu lub w przypadku jego braku poczekać na przyjazd Kamaza, który pełnił tutaj rolę mostu. Nie chcąc tracić niepotrzebnie czasu zaczęliśmy poszukiwania. Nie trwały one długo bo już po kilku chwilach znaleźliśmy miejsce, które potencjalnie nadawało się do przekroczenia rzeki. Szybko jednak okazało się, że i w tym miejscu jest ona dużo głębsza niż szacowaliśmy. Niemniej postanowiliśmy spróbować. I mimo, że początkowo woda stawiała niemały opór to powoli posuwaliśmy się do przodu. Przeprawa choć męcząca ostatecznie zakończyła się pełnym sukcesem dlatego rzeka zmuszona była uznać siłę naszych mięśni determinację i hart ducha, bez których nie dalibyśmy rady zarówno wodzie jak i wielu innym przeciwnościom losu, które były już dawno za nami. Z kolei to co zostało jeszcze przed nami wciąż stanowiło zagadkę niemniej w tej chwili nie zamierzaliśmy się nad nią głowić radzi z przekroczenia symbolicznej granicy dzielącej nas od dzikiej, mongolskiej tajgi.
Ciężkie, ubłocone buty, które przytwierdziliśmy do plecaków przed wodną przeprawą musiały zostać jeszcze przez pewien czas na swoich miejscach. Mimo, że dalej podążaliśmy już wygodną drogą, wzdłuż której raz po raz mijaliśmy nieliczne jurtowiska teren wciąż był podmokły i niejednokrotnie wymagał brodzenia w nieprzyjemnej czarnej mazi, w której tylko Bóg jeden raczył wiedzieć co mogło się znajdować.
W końcu jednak i bagnisty teren ustąpił miejsca szerokiej, otwartej dolinie szczelnie otoczonej zewsząd łagodnymi wzgórzami bujnie porośniętymi dorodnym syberyjskim modrzewiem. Niestety, co umknęło naszej uwadze zmiany nastąpiły również na niebie. Jego błękit, który towarzyszył nam od rana przykryła ciężka, ołowiana warstwa chmur, z których spodziewać się było można tylko najgorszego. Lecz o dziwo wspomniane najgorsze wcale nie nastąpiło. Bez wątpienia mogłaby nim być potężna nawałnica, przed którą nie mielibyśmy żadnej szansy ucieczki. Zamiast niej natomiast zaczął siąpić zimny, nieprzyjemny deszcz, który w ostatecznym rozrachunku nie był wcale łagodniejszym wymiarem kary za gapiostwo, którego się dopuściliśmy.
Utrzymująca się na niebie martwota nie rokowała w najbliższym czasie jakiejkolwiek poprawy pogody. W związku z tym ze skruchą przyjęliśmy wyrok, kontynuując marsz w deszczu z postanowieniem jak najszybszego nadrobienia straconego czasu. Nie mieliśmy go przecież w nadmiarze. Już niebawem bo za dni parę należało wrócić do Ułan – Bator, ponownie zameldować się w rosyjskiej ambasadzie i odebrać paszporty, miejmy nadzieję bogatsze o kolejne wizy. Dlatego czas naglił. Oczywiście o ile zależało nam na realizacji ustalonego wcześniej planu. Na szczęście determinacji nam nie brakowało więc nie bacząc specjalnie na pogodę skoncentrowaliśmy się na marszu, delektując się przy tym chwilą, która przecież wiecznie trwać nie mogła. I nie trwała bo kilka godzin marszu minęło szybko, deszcz przestał w końcu siąpić, ciężka, ołowiana brama chmur otworzyła się, a zza niej znów wyszło słońce. Ze spokojem można było zatem pomyśleć o biwaku, który dzisiaj znów zapowiadał się wyjątkowo urokliwie bo wrszcie z dala od jakichkolwiek osiedli ludzkich, w bliskim natomiast sąsiedztwie nadciągającej w naszą stronę włochatej hordy rogatych stworów, która zaraz po rozbiciu namiotów wyraźnie zaciekawiona naszą obecnością powoli kierowała się w naszą stronę, chcąc przyjrzeć się nam z bliska.