Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Szlakiem Jedwabiu i Herbaty...    Na szlaku...
Zwiń mapę
2009
09
sie

Na szlaku...

 
Mongolia
Mongolia, Terelji
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15977 km
 
Niewiarygodne. Zaledwie kilkanaście minut jazdy autobusem wystarczyło by przenieść się w zupełnie inny świat aniżeli ten, który właśnie opuszczaliśmy. Na próżno szukać było w nim przepastnych i wiecznie zakorkowanych ulic, leniwie rozlewającej się po chodnikach miasta gęstej, ludzkiej masy czy chociażby garstki zagranicznych turystów, którzy chroniąc się przed nieznośnym skwarem w cieniu rozłożystych, kawiarnianych parasoli stanowili jak dotąd wciąż jedyne ogniwo łączące bogaty świat zachodu ze stolicą Mongolii. Ona sama, pretendując do miana nowoczesnej, światowej aglomeracji starała się w ten sposób zatuszować wszelkim kosztem wstydliwe, od lat szpecące ją głębokie blizny – pozostałości dawnych ran, z premedytacją wyrządzonych niegdyś przez Sowietów. Nieodwracalna utrata swej autentyczności to jednak cena jaką przyszło miastu zapłacić za mimo wszystko chyba nie do końca udaną próbę rozbratu z niechlubną przeszłością. Dlatego świat, któremu z ciekawością przyglądaliśmy się przez mocno zakurzone szyby autobusu niewiele miał wspólnego z niestrawnym przepychem Ułan – Bator i jego kreowaną na siłę sztuczną atmosferą powszechnego dobrobytu i społecznego zadowolenia. Bo tam dokąd jechaliśmy schronienia nad głową nie dawały już luksusowe hotele, a i ludzie nie mieszkali w nowoczesnych wieżowcach o niezliczonej ilości etaży. Jak grzyby po deszczu wyrastały one jedynie w najbliższym sąsiedztwie Ułan – Bator, choć przecież i tam padało stosunkowo rzadko. Lecz mimo to ziemia w obrębie miasta była niezwykle płodna, co jednak dziwić wcale nie mogło. Zasilana bowiem każdego dnia serią witalnych zastrzyków finansowych władz państwowych i lokalnej mafii stolica rosła i „piękniała” w oczach, by ostatecznie stać dla bogatych rajem dla ubogich natomiast śmiertelną pułapką. Ci ostatni zwabieni blaskiem jej kolorowych świateł i neonów lgnęli do niej z każdej części kraju, snując marzenia o bogactwie i awansie społecznym. Niestety rzeczywistość dość szybko weryfikowała wszelkie marzenia i aspiracje zawodowe, stawiając wielu z nich w wydłużającym się z każdym kolejnym dniem szeregu żebraków i nędzarzy. By przeżyć nierzadko posuwali się do ostateczności, podejmując desperackie próby napaści i rabunku wśród obcokrajowców. Dlatego również i my z racji naszego wciąż jeszcze widocznego, europejskiego pochodzenia nie pozostaliśmy niestety w mieście na długo anonimowi, co rusz odpierając desperackie próby zainkasowania zawartości naszych kieszeni. Niestety tylko jedna i aż jedna chwila nieuwagi w dodatku na sam koniec pobytu w mieście w zupełności wystarczyła by tak jak wielu innych stać się ofiarą bezczelnej kradzieży skutecznie psującej nam humory. Na szczęście jednak poczucie bezsilności i żalu w jakimś stopniu rekompensowała wspaniała sceneria otoczenia towarzysząca nam nieprzerwanie podczas podróży za oknami autobusu, którym udawaliśmy się na spotkanie z dzikimi górami znajdującymi się w obrębie Parku Narodowego o egzotycznie brzmiącej dla nas nazwie Gorkhi Terelj.
Po niespełna dwugodzinnej podróży wysiedliśmy z autobusu w położonej pośród zalesionych wzgórz miejscowości Terelj opartej o wysoki brzeg meandrującej nieopodal szerokimi serpentynami rzeki. Po chwili staliśmy już na jej brzegu, szukając mostu umożliwiającego przejście na drugą stronę. Ponieważ mostu jednak nie znaleźliśmy dzisiaj o przeprawie przez rzekę nie mogło być już mowy, a poszukiwania jakiegokolwiek brodu dającego wątłą nadzieję na sforsowanie nieoczekiwanej przeszkody postanowiliśmy odłożyć na kolejny dzień. Zresztą zmęczeni i sfrustrowani ostatnimi wydarzeniami myśleliśmy wyłącznie o odpoczynku. Od jutra czekała nas bowiem kilkudziesięciu kilometrowa wędrówka, po której tak naprawdę nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać, dysponując w zasadzie tylko oględna mapą okolicy. Dlatego póki co delektując się przyjemnym, rześkim powietrzem, a także radosnym śpiewem ptaków powoli rozbijaliśmy namioty wśród zielonych modrzewi będących zwiastunem początku syberyjskiej tajgi, z którą mieliśmy zmierzyć się dopiero za jakiś czas podczas eksploracji południowych wybrzeży Bajkału oraz gór Chamar - Daban.
Mimo, że Ułan Bator zostawiliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów za sobą w miejscu gdzie staliśmy definitywnie kończyła się już droga, a wraz z nią irracjonalna potrzeba posiadania niepraktycznych dóbr materialnych człowieka miasta. Luksusowe samochody dalej jechać już nie mogły, nie mając zresztą w zasadzie dokąd. Z kolei telefony komórkowe traciły zasięg, stając się zupełnie nieprzydatne. Za rzeką bowiem spotykany rzadko, choć wciąż obecny człowiek zdany był na łaskę i niełaskę przyrody, która gorącym latem pozwalała ciężką, codzienną pracą zgromadzić skromne zapasy, z kolei surową zimą bezlitośnie eliminowała wszystkich tych, którzy nie podporządkowali się panującym tu od zarania dziejów zasadom i nie przygotowali się odpowiednio do nadchodzącej ciężkiej zimy. Lecz mimo to człowiek choć ubogi gościny nigdy nie odmawiał, dzieląc się wszystkim tym, co miał o czym mogliśmy się przekonać, posilając się jedynymi w swoim rodzaju mlecznymi wyrobami. Na degustację innych specjałów nie mieliśmy jednak ani wystarczająco odwagi ani też zwyczajnie specjalnej ochoty, wnioskując przynajmniej o ich walorach smakowych na podstawie efektów wizualnych, które prawdę powiedziawszy nie powalały ani estetyką ani zapachem. Bo Mongołowie w przeciwieństwie do Chińczyków mistrzami kulinarnymi zdecydowanie nie są dlatego wachlarz potraw jest tutaj niezwykle skromny ograniczony w zasadzie do kilku żelaznych pozycji, w których niepodzielnie króluje wyjątkowo tłuste gotowane i żylaste mięso w dodatku tylko od czasu do czasu przyprawione do smaku solą i pieprzem. Nie mniej jednak jałowość mongolskiej kuchni nie wynika wcale z braku zmysłów i subtelności mieszkańców tej części świata. Jest raczej odzwierciedleniem pragmatycznego podejścia do życia wynikającego z surowości panującego tu klimatu. Dlatego przekazywana z dziada pradziada sztuka kulinarna, ale przede wszystkim jednak sztuka przetrwania oparta niezmiennie na tradycyjnych metodach mimo, że przez nas uznana za niebywale archaiczną tutaj jest wciąż praktykowana i nic nie wskazuje by w najbliższym czasie cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić.
Ale nawet i w te niedostępne strony powoli wdziera się wszędobylska cywilizacja. Mimo, że proces jej ekspansji następuje niewspółmiernie wolniej aniżeli ma to miejsce w Ułan – Bator niektóre mijane przez nas jurty wyposażone zostały w… anteny satelitarne i baterie słoneczne. O ile jednak telewizja satelitarna to tylko powiew nowych czasów o tyle jednak panele słoneczne to bezsprzecznie symbol pomysłowości i umiejętności trafnego wykorzystania nowinek technicznych szczególnie tutaj w kraju gdzie słońce za chmury zachodzi stosunkowo rzadko. Z kolei transport głównie konny z powodzeniem uzupełniają niezniszczalne choć mocno pordzewiałe UAZ –y i KAMAZ –y, które jak się okazało ku naszemu zdziwieniu z powodzeniem forsowały wodną przeszkodę, zapewniając przeprawę okolicznym mieszkańcom na drugą stronę rzeki z czego również i my zamierzaliśmy skorzystać oczywiście o ile siła naszych mięśni okazałaby się niewystarczająca by sprostać rzuconemu dzikiej rzece wyzwaniu…

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017