Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Szlakiem Jedwabiu i Herbaty...    Poszukiwacze zaginionego klasztoru...
Zwiń mapę
2009
17
sie

Poszukiwacze zaginionego klasztoru...

 
Mongolia
Mongolia, Terel’ji
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 16063 km
 
Przykre doświadczenia dotyczące bliskiego spotkania w górach Kirgistanu z hordą rogatych stworów i związaną z nim niemalże całkowitą dewastacją jednego z namiotów okazały się cenną choć kosztowną lekcją. Dlatego tym razem przezornie wzięliśmy sprawę w swoje ręce. Uzbrojeni po zęby w najgroźniej wyglądające w naszej opinii elementy ekwipunku wyszliśmy odważnie naprzeciw włochatym intruzom. Dość idiotycznie wyglądające przynajmniej w naszym mniemaniu wymachiwanie we wszystkie strony kijami trekkingowymi oraz różnymi częściami kuchni polowej przyniosły w końcu efekt...zgoła jednak odmienny od spodziewanego. Jedyną bowiem reakcją włochatego stada na dramatyczne próby ratowania wspólnego dobytku był wzrost jego zainteresowania naszym zachowaniem i w konsekwencji oblężenie namiotów, do których zostaliśmy zmuszeni wycofać się pod naporem siły wroga.
Ku naszemu zdziwieniu okupacja nie trwała długo i stado bądź zaspokoiwszy swoje niepohamowane wścibstwo lub też z powodu silniejszej od samej ciekawości potrzeby zaspokojenia głodu po chwili nieoczekiwanie skierowało swe kroki w znanym tylko sobie kierunku. Zostaliśmy w końcu sami. Ponieważ w potyczce nie odnieśliśmy żadnych strat i nic nie wskazywało by w najbliższej przyszłości cokolwiek mogłoby zakłócić błogi spokój w końcu byliśmy w stanie zająć się opracowywaniem planu na nachodzące dni. A dodajmy były to ostatnie chwile, które mięliśmy spędzić razem. Po powrocie do stolicy Mongolii nasze drogi ostatecznie rozchodziły się i wszystko wskazywało na to, ze ponowne ich zejście miało nastąpić dopiero w Polsce zapewne w jakiejś, póki co nieokreślonej jeszcze zadymionej knajpie, z całą pewnością natomiast przy niejednym kuflu złocistego płynu.
Mimo, ze za kilka dni Paweł wracał do domu, a my zmierzaliśmy nad Bajkał w tej chwili nasze myśli skierowane były w stronę zaszytego głęboko w górach klasztoru buddyjskiego, który jako jedyny w całej Mongolii miał podobno oprzeć się grabieżczej polityce Towarzysza Stalina. Jego chciwa dłoń oprócz tego, że bez wyjątku sięgała głęboko do każdej kieszeni człowieka żyjącego w obrębie „Imperium” to wciąż nienasycona wyciągała swe szpony dalej w głąb Pustyni Gobi kryjącej przecież liczne bogactwa znane doskonale gospodarzowi Kremla i jego podkomendnym.
Klasztor, a raczej jego zgliszcza (skutek pożaru) choć imponujących rozmiarów z całą pewnością nie był, a urodą raczej też nie grzeszył o czym świadczyły zdjęcia, z którymi zapoznaliśmy się jeszcze podczas pobytu w Ulan - Bator mimo to kusił swym położeniem, które jako bliżej nieokreślone w żadnych źródłach było dla nas wyzwaniem samym w sobie. Rzecz jasna lokalizacja świątyni znana była miejscowym oraz wszystkim tym, którzy tam dotarli przed nami. Niemniej my, nie spotykając na swej drodze nikogo kto mógłby udzielić nam jakichkolwiek wskazówek dotyczących wędrówki zdani byliśmy wyłącznie na siebie i ogólnikowa mapę, co oczywiście dodawało sytuacji, w której znaleźliśmy się tylko większego kolorytu motywującego nas do działania. W związku z tym z dużą niecierpliwością oczekiwaliśmy kolejnego dnia, który miał nas znacznie przybliżyć do celu ostatniej już wspólnej wędrówki podczas wyprawy.
I przybliżył choć nie o tyle ile pierwotnie zakładaliśmy. Niewiarygodny upał, podczas którego przyszło nam wędrować, a co gorsza niespotykana jak dotąd ilość i różnorodność owadów doprowadzająca nierzadko do skrajnych zachowań, o które nigdy nie podejrzewalibyśmy samych siebie skutecznie ograniczały ambitne plany związane z całodzienną i intensywną wędrówką. Pogryzione, spocone i spieczone od słońca ciała nie były w stanie normalnie funkcjonować. Z kolei skołatane nerwy wskutek ciągłej walki z plugawym robactwem nie pozwoliły czerpać jakiejkolwiek przyjemności z trekkingu, który szybko zamienił się w morderczą walkę z własnymi słabościami. Skutkiem tego rzecz jasna był w żadnej mierze nie satysfakcjonujący wynik marszu i co gorsza w moim przypadku kolejny już na wyprawie udar słoneczny, który przygwoździł mnie do śpiwora na długie godziny zarówno upływającego powoli dnia oraz niestety kolejnego tym razem dla odmiany dżdżystego poranka. Dreszcze i wysoka gorączka, a w konsekwencji mroczne majaki długo nie pozwalały zasnąć, sprawiając, że noc przeciągała się w nieskończoność, co oczywiście nie mogło pozostać bez wpływu na zdrowie i ogóle poranne samopoczucie. Dlatego w związku z zaistniałą sytuacja trzeci dzień trekkingu upłynął pod znakiem oczekiwania zarówno na poprawę pogody oraz samopoczucia mojej osoby, które doskonale dopasowywało się do szarej i ponurej scenerii otoczenia. Rosnąca z każdą minuta zwłoka czasowa stawiała pod dużym znakiem zapytania sens kontynuacji wędrówki. Cztery dni, które zostały do pociągu Pawła nie dawały bowiem praktycznie żadnej szansy na jednoczesne dotarcie do celu, odwrót do Terelju i dalszy powrót do Ułan - Bator.
Lecz mimo to postanowiliśmy spróbować, nie bacząc przy tym nawet na pogodę, której stan w dalszym ciągu nie ulegał zmianie. Świadomość nadchodzącego nieuchronnie powrotu i być może związana z nim potrzeba wykorzystania do maksimum samej okazji znalezienia się w tym niezwykłym miejscu nie pozwala na zimną kalkulację. By nadrobić zatem nieco stracony czas po dniu spędzonym w namiocie wstaliśmy wcześnie rano, zwijając obóz w lekkiej mżawce i przy silnych podmuchach wiatru. Ruszyliśmy. Mimo, ze dalej szlak prowadził wygodną ścieżką po wcześniejszej analizie mapy podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu drogi przez góry, co przy odrobinie szczęścia zaowocować mogło nadrobieniem kilku bezcennych kilometrów. Droga choć z pozoru wyglądała na przystępną była jednak wymagająca, a w pewnym momencie niestety na tyle trudna by zmusić nas do rezygnacji z marszu głównym grzbietem, który nagle urywał się, tworząc kilkudziesięciometrowe urwisko. Tym samym zmuszeni zostaliśmy do jego obejścia dołem i przedzierania się przez krzaki, dnem podmokłej doliny gdzie znów utknęliśmy, błądząc tym razem właściwie po omacku w zielonym labiryncie bez pomysłu jak się z niego wydostać. Będąc niemal pewni, ze jesteśmy pierwszymi śmiałkami, którzy podjęli karkołomną próbę sforsowania przeszkody jakże zdziwiliśmy się, widząc wystający z kępki trawy na pierwszy rzut oka całkiem nowy, czerwony, szwajcarski scyzoryk!!!
Znalezisko oprócz tego, ze cenne samo w sobie dawało dodatkowo solidne podstawy, by sądzić, ze wyjście z labiryntu jest możliwie, przyjmując oczywiście nieobecność w promieniu kilkudziesięciu metrów od niego jakichkolwiek śladów właściciela zguby jako dowód jego wydostania się z tego niezwykle trudnego terenu. W tej sytuacji, nie widząc możliwości obejścia urwiska dołem postanowiliśmy kierować się w stronę drogi, do której według mapy dzieliło nas stosunkowo niewiele, nie licząc rzeki, która należało przekroczyć i dalszej mordęgi przez zielone piekło, które czekało juz na nas po drugiej stronie brzegu.
Perspektywa kolejnej straty czasu wymuszona pokonaniem czekających przeszkód pozbawiła nas już wszelkich złudzeń na dotarcie z całym dobytkiem do klasztoru. Zresztą i nam zupełnie nie w smak było już tarabanić się tam, walcząc przy tym zażarcie z zegarkiem o każdą upływającą minutę i sekundę. Nie widząc sensu kontynuacji tej potyczki, biorąc pod uwagę wyjątkowy urok odludnej okolicy, w której znaleźliśmy się bądź co bądź zupełnym przypadkiem podjęliśmy decyzję o zaszyciu się tutaj na pozostałe dwa dni, myśląc o próbie dotarcia do klasztoru bez ekwipunku, bezpośrednio z obozu, który zamierzaliśmy tu rozbić. W tym celu pokonaliśmy raz jeszcze nurt rzeki i pole gęstych krzewów i wspięliśmy się na najbliższe wzgórze. Roztaczała się stąd wspaniała panorama okolicy, aż po horyzont niezmącona żadnym śladem działalności człowieka, co dopiero teraz tłumaczyło dlaczego klasztor, do którego zmierzaliśmy uchował się przed grabieżą i spaleniem z rąk Sowietów.
Nadchodził wieczór, a wraz z nim chłód sierpniowej nocy. Broniąc się przed jego mroźnym objęciem rozpaliliśmy ognisko. Bijące ciepło skutecznie temperowało zapędy spowijającej całą okolicę nieprzyjemnej wilgoci, pozwalając obserwować migocące na niebie gwiazdy łączące się w wymyślne konstelacje. Gdzieś z oddali dobiegało wycie wilków. Tak, to bez wątpienia była Mongolia, której szukaliśmy. Mimo, że jej smak poznaliśmy tak późno urok chwili, w której uczestniczyliśmy w pełni wystarczył by nadać sens karkołomnej tułacze po krainie będącej białą plamą na turystycznej mapie świata, której otaczające nas górskie szczyty wciąż bezimienne, czekały na nadanie im dumnie brzmiących imion.
Tymczasem nadszedł nowy dzień, a wraz z nim duża chęć do działania. Słoneczny i ciepły acz wciąż jeszcze rześki poranek nie pozostawiał wyboru. Poszukiwania klasztoru musiały trwać nadal. Szybkie wyjście z obozu oznaczało późny powrót. Należało przecież wykorzystać w końcu sprzyjającą aurę niezależnie od efektu poszukiwań. Żwawy marsz bez ciężkich plecaków, które zostały w namiotach ukrytych głęboko pośród skał i zielonych świerków i modrzewi zupełnie niewidocznych dla nikogo był wreszcie czystą przyjemnością. Mimo, że słońce, wznosząc się po widnokręgu z każdą chwilą paliło coraz mocniej my schowani pod szczelną osłoną lasu nie odczuwaliśmy żaru, który lał się tego dnia z nieba. Korony rozłożystych modrzewi, rzucając praktycznie podczas całej drogi przyjemny cień, chroniąc jednocześnie nasze obolałe i spalone wcześniej słońcem ciała bez wątpienia przyczyniły się do niespodziewanego finału wycieczki. Bo był nim wyrastający nagle przed nami klasztor, a właściwie jego zgliszcza – wszystko co ocalało z ogromnej pożogi, która zdławiła niegdyś monastyr. W latach swej świetności schowany w środku lasu stanowił zapewne ściśle strzeżoną tajemnicę znaną wyłącznie buddyjskim zakonnikom, którzy go zamieszkiwali. Dzisiaj prowadząca do niego niewyraźna ścieżka wydeptana przez potomków mnichów nie była z całą pewnością wynikiem ich żarliwej wiary lecz efektem pragmatyzmu wynikającego z konieczności dostosowania się do nowych reguł panujących w świecie. Dobrze opłacani bowiem przez spragnionych wrażeń turystów z Zachodu organizowali dla nich całodniowe wycieczki konne z Terelju. My jednak docierając tutaj po kilku dniach tułaczki, zdani wyłącznie na siebie, posiłkując się, a raczej posilając jedynie ludzką życzliwością przejawiającą się w postaci drobnych poczęstunków czuliśmy niemałą satysfakcję. Poznaliśmy bowiem Mongolię dokładnie taką jaka jawiła nam się przed wyprawą. Z jednej strony dziką i surową z drugiej z kolei przyjazną i życzliwą. I choć jej prawdziwego oblicza szukaliśmy długo, a ono samo topnieje dziś w oczach na rzecz poszerzającego swe kręgi wpływu pieniądza to wciąż jest jednak obecne i warte poznania. I choć wszystko czego tu doświadczyliśmy i ujrzeliśmy było tylko wyjątkowo krótkim epizodem w drogę powrotną do Ułan – Bator wracaliśmy z poczuciem, że mimo wszystko warto było zmienić plany i udać się z krótką wizytą do Mongolii, która pierwotnie nie widniała przecież na liście krajów, które zamierzaliśmy odwiedzić.













 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017