Był piękny, lipcowy poranek. Obudziliśmy się jeszcze przed budzikiem. W zasadzie ciężko powiedzieć czy w ogóle spaliśmy. Oczekiwanie na ten moment trwało naprawdę długo dlatego noc, która mimo, że o tej porze roku wciąż krótka ciągnęła się w nieskończoność. W końcu słońce jednak wzeszło, przynosząc tym samym koniec naszych męczarni. Nadszedł długo oczekiwany dzień, w którym mieliśmy wyruszyć w kolejną podróż do Azji. Wstając nieco wcześniej mogliśmy bez pośpiechu upewnić się, że wszystko zostało spakowane i żadna z niezbędnych rzeczy nie zostanie w domu. Niemniej im dłużej sprawdzaliśmy zawartość naszych plecaków tym większe rosło w nas przeświadczenie, że zapomnieliśmy o czymś naprawdę istotnym, co postawi pod znakiem zapytania całą wyprawę. Rzecz jasna nie mieliśmy nic konkretnego na myśli. Paranoja? Niekoniecznie. Raczej syndrom każdego wyruszającego w dalszą podróż. Daliśmy sobie więc z tym spokój, przekonując samych siebie, że jakoś damy radę, w końcu cała wyprawa miała potrwać niespełna dwa miesiące. Lecz mimo to i tak nie do końca daliśmy wiarę własnym myślom. Czas tymczasem naglił. Zrobiło się niepokojąco późno...
Wyszliśmy więc z domu. Uczucie niepewności towarzyszyło nam jednak tylko do momentu spotkania z resztą grupy na katowickim dworcu, obiekcie będącym bez wątpienia jednym z coraz rzadziej spotykanych już w naszym kraju przykładów klasycznego, późno modernistycznego brutalizmu, jedynego w swym rodzaju nurtu w architekturze socjalizmu. Z jednej strony koncentrując się na wymianie pierwszych uwag z resztą grupy z drugiej z kolei, podziwiając surowe wnętrze dworca nie zauważyliśmy nawet, że towarzyszące nam uczucie niepokoju nagle zniknęło, a my zajęliśmy już miejsca w przedziale, zaczynając tym samym pierwszy etap podróży. Po kilku minut jazdy pokonaliśmy pierwsze kilometry. Do celu podróży – Biszkeku zostało więc raptem cztery i pół tysiąca kolejnych…
Do Przemyśla docieramy zgodnie z planem. PKP zaskakuje, wreszcie pozytywnie. Nie musimy się więc specjalnie spieszczać. Nauczeni jednak doświadczeniami z poprzednich lat doskonale wiemy, że przejście w Medyce nierzadko stanowi najtrudniejszy etap całej wyprawy, niezależnie z której strony je przekraczamy. Dzisiaj nie jest inaczej choć tym razem oprócz zwyczajnych problemów, z którymi borykają się na co dzień celnicy zamieszanie wynika również z powodu wykolejenia się w obrębie Lwowa kilku cystern z toksyczną substancją niewiadomego pochodzenia. Według relacji celników w tej chwili skaziła już ona powietrze w obrębie kilkudziesięciu kilometrów. W związku z tym zdecydowanie odradzają oni podróż w tamtym kierunku. Radę przyjmujemy z pokorą niemniej nie wyobrażamy sobie końca naszej wyprawy z tego powodu, który z naszego punktu widzenia wydaje się po porstu zbyt błahy. Dziękujemy więc celnikom za informacje i pewnym krokiem idziemy dalej z ciekawością wypatrując przy tym reakcji ludzi na zaistniałą sytuację. Nic się jednak nie dzieje, a ludzie jak gdyby nigdy nic bez reszty oddają się codziennym obowiązkom. Zarówno tu na granicy jak i już we Lwowie. Życie toczy się tam swoim tempem w związku z czym również i my zaraz po dotarciu do miasta, po zrzuceniu plecaków udajemy się na starówkę celem uczczenia realizacji kolejnej wyprawy...