Po niespełna dwóch latach stagnacji pod koniec sierpnia znowu ruszamy w drogę. Tym razem na krótko, bo raptem na miesiąc. Trzeba przyznać, że w kontekście ostatniej wyprawy pozbawionej jakichkolwiek ram czasowych okres ten jawi się raczej ubogo, niemniej w pełni wystarcza do osiągnięcia celu jaki stawiamy sobie jeszcze podczas ubiegłej podróży. Z jednej strony w pewnym sensie determinowany jest on porażką, którą wówczas ponosimy, z drugiej jednak bez wątpienia jest wynikiem niedostępności, a także pewnego rodzaju mistyki samego miejsca, którą w dalszym ciągu roztacza ono wokół siebie i to nawet mimo drastycznie rosnącej z każdym rokiem popularności wśród turystów i podróżników ze wszystkich stron świata.
O ile kierując się powyższymi kryteriami wciąż mamy jeszcze pewne wahania dotyczące planowanej podróży, o tyle jednak po wzmożonej ostatnimi czasy aktywności kaukaskich bojowników i w konsekwencji zamknięciu przez rosyjskie władze rejonu Elbrusa dodajmy znajdującego się również w kręgu naszych zainteresowań, a także niezwykle atrakcyjną ceną biletów lotniczych po szybkim przekalkulowaniu wszystkich za i przeciw wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Tym samym oznacza to, że już niebawem lecimy do Indii, a ściślej rzecz biorąc do Delhi skąd dalej udamy się w długą i męczącą drogę prowadzącą przez Himalaje do Królestwa Ladakhu zwanego również Małym Tybetem – krainy położonej na pograniczu Kaszmiru, Indii oraz Chin. Jak będzie? Zobaczymy. W tej chwili wciąż wszystko przed nami choć na szczęście jeszcze nie tak dawno piętrząca się ściana trudności formalnych została już pokonana. Reszta więc zależy wyłącznie od nas no chyba, że...kapryśne islandzkie wulkany zadecydują akurat inaczej...