Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Indie. W królestwie Ladakhu...    W drodze do Korzoku...
Zwiń mapę
2011
31
sie

W drodze do Korzoku...

 
Indie
Indie, Karzok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7419 km
 
Położony na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza Leh stanowi newralgiczny punkt naszej podróży. Stąd bowiem w przeciągu najbliższych dwóch tygodni będziemy wyruszać i wracać zarówno z zaplanowywanych wcześniej trekkingów w różnych częściach Ladakhu jak i krótszych wypadów po okolicy. Nim jednak do nich dojdzie dwa najbliższe dni zamierzamy spędzić w mieście i spożytkować w całości na wstępną aklimatyzację nieprzyzwyczajonych do tak znacznej wysokości organizmów. Z kolei pomyślny jej przebieg stanowi warunek konieczny do realizacji wszystkich założeń, które stawiamy sobie jeszcze przed wyprawą. Bez wątpienia najważniejszym z nich będzie próba zdobycia najwyższego wierzchołka Himalajów Zachodnich szczytu Stok Kangri wznoszącego się na wysokość 6153 m n.p.m. W pierwszej kolejności jednak celujemy nieco niżej bo „tylko” na przełęcz wysokością dorównującą niemal Elbrusowi położoną w bezpośrednim sąsiedztwie malowniczego jeziora Tso Moriri. Ponieważ znajduje się ono nieopodal chińskiej granicy dotarcie do niego stanowi niemały problem natury logistycznej. Bo po pierwsze autobus z Leh do Korzoku małej wioski położnej bezpośrednio nad jeziorem odjeżdża zaledwie trzy razy w... miesiącu, a po drugie dostępu do jeziora bronią trzy posterunki wojskowe, które bez odpowiednich dokumentów nie zezwolą na wjazd nikomu kto wybiera się w te strony, nie wliczając w to jedynie ludności miejscowej.
Na zdobycie stosownych formalności należy poświęcić, co najmniej jeden dzień. Ich załatwieniem zajmują się w zasadzie wszystkie biura turystyczne w Leh jednak i one wnioski interesantów wysyłają do bliżej nieokreślonej instytucji odpowiedzialnej za wystawianie takich dokumentów. A to niestety trochę trwa choć na szczęście specjalnie nie obciąża kieszeni. Tak wygląda zatem plan na pierwszy dzień pobytu w Leh. Drugi z kolei po pomyślnym załatwieniu formalności oraz zorganizowaniu transportu do Korzoku (w kontekście częstotliwości odjazdu autobusów zamierzamy poszukać jeep’a i przede wszystkim chętnych do podziału kosztów jego wynajęcia) ma upłynąć pod znakiem wycieczki aklimatyzacyjnej na jeden z pobliskich szczytów, których wysokość oscyluje już w granicach czterech tysięcy metrów nad poziomem morza.
Tyle w teorii. W praktyce natomiast życie zazwyczaj pisze swój własny scenariusz dlatego pierwszy dzień w Leh zamiast w biurze i na dworcu spędzamy w…łóżkach, gorączkując i cierpiąc katusze bedące wynikiem dolegliwości żołądkowych, które ni stąd ni zowąd pojawiły się ponownie tym razem niestety ze zdwojoną silą. Nieznaczna poprawa samopoczucia następuje dopiero następnego dnia dlatego pobyt w Leh siłą rzeczy przedłuża się o kolejny czego jednak dobrą stroną jest fakt, że do Korzoku pojedziemy autobusem, którego termin odjazdu tak czy inaczej pokrywa się z naszym. Zresztą problem ze znalezieniem chętnych do dzielenia kosztów wynajęcia jeep’a nie daje tak naprawdę innej możliwości dotarcia nad jezioro.
O ile przejazd nad Tso Moriri mamy załatwiony o tyle powrót stanowi już duży znak zapytania, którym jednak w tym momencie nie zamierzamy się przejmować. Martwi nas natomiast kiepski stan zdrowia, który nie pozwala na oddalenie się od toalety na dłużej aniżeli kilkanaście minut. To rzecz jasna przekłada się również na odległość, na którą możemy się od niej bezpiecznie oddalić. W momentach kryzysu nie przekracza ona nawet stu metrów... Ponieważ biur turystycznych w Leh jest bez liku, a tak się szczęśliwie składa, że najbliższe z nich znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie naszego hostelu odległość ta wystarcza na załatwienie wszelkich formalności, a nawet na zrobienie niezbędnych zakupów spożywczych w pobliskim sklepie, bez których trekking nie byłby w ogóle możliwy.
Kolejny dzień przynosi długo oczekiwany przełom w stanie naszego zdrowia. Znaczna poprawa samopoczucia pozwala w końcu na zaplanowane wyjście aklimatyzacyjne dodajmy jednak w bardzo okrojnej formie. Wejście na pobliskie wzgórze wznoszące się na wysokość trzech tysięcy i ośmiuset metrów mimo, że kończy się pełnym sukcesem jest drogą przez mękę. Żar lejący się z nieba, zawroty i bóle głowy, płytki oddech oraz dodatkowo wciąż odczuwalne reperkusje problemów żołądkowych hamują nas na tyle by zaledwie trzysta metrów przewyższenia pokonać w ponad dwie godziny. Wracamy wykończeni. Zwiedzanie miasta w zaistniałych okolicznosciach postanawiamy więc zostawić sobie na kolejny raz.
Planując, co najmniej jeszcze dwie wizyty w Leh dzielimy bagaż i kolejnego dnia wyłącznie z niezbędnym ekwipunkiem, a tym samym dużo lżejszymi plecakami kierujemy się na dworzec skąd odjeżdzamy przepełnionym autobusem do Korzoku. Tempo jazdy zdezelowanej maszyny, która zupełnie nie różni się od tych, którymi dotychczas przyszlo nam podróżować nie odbiega jednak od standardów obowiązujących w Ladakhu. Stan drogi również. Początkowo świeży asfalt daje nadzieje na szybsze pokonanie dystansu, jednak pierwsze wyboje i związany z nimi drastyczny spadek prędkości miejscami nawet do dziesięciu kilometrów na godzinę w momencie sprowadzają nas na ziemię. Lecz mimo wszelkich niedogodności podróż i tak jest atrakcją samą w sobie. Decydują o tym pasażerowie, którymi w większości są rozśpiewani buddyjscy lamowie oraz młodzi adepci wspólnie wracający do klasztoru w Korzoku. Nie mniejszą ciekawostką jest co jakiś czas spadający z dachu bagaż. Fakt, że autobus kursuje zaledwie trzy razy w miesięcu sprawia, że jest on obładowamy do granic możliwości wszystkim, co do życia niezbędne. Są więc butle z gazem, worki z ryżem, ziemniakami, meble, deski, a nawet części samochodowe, a gdzieś pomiędzy tym nasze dwa skrome plecaki, które wraz z resztą bagażu podróżują na dachu autobusu. Jak już zostało powiedziane bagażu jest jednak tyle, że bagażnik autobusu nie jest w stanie w całości go pomieścić. Ale Azja to przecież nie Europa stąd też tutaj wszystko jest możliwe. Prowizoryczne mocowanie, co prawda umożliwia o dziwo zabranie całości nie daje jednak dostatecznego zabezpiecznia przed obluzowaniem, a w konsekwencji pogubieniem niektórych jego cześci podczas jazdy. Sprawna komunikacja między podróżnymi, a kierowcą oraz w kontakście zaistniałych okoliczności przymusowa podróż dwóch osób z „obsługi” autobusu na dachu sprawia, że na miejsce docieramy z całym dobytkiem wszystkich pasażerów. Powoli zapadający zmrok, a wraz z nim nagły spadek temperatury, słońce bowiem zniknęło już w całości za osnieżonymi szczytami gór nie pozwalają na rekonensans po okolicy oraz spacer nad brzegami jeziora, którego mieniąca się złotem tafla położona jest na wyskości czterech i pół tysiąca metrów. Koncetrujemy się więc na znalezieniu noclegu, o który tutaj wbrew pozorom nietrudno dzięki gościnności mieszkańców wioski, którzy jednak za dach nad głową liczą sobie naprawdę dużo. Tym samym kierujemy więc kroki na pobliskie pole namiotowe gdzie za przysłowiową złotówkę rozbijamy namiot i udajemy się na zasłużony odpoczynek, przygotowując się do zaplanowanego na jutro rekonansensu po okolicy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017