Odległość dzieląca Sringar z Leh to zaledwie czterysta kilometrów. W normalnych warunkach pokonanie samochodem takiego dystansu nie powinno zająć dłużej aniżeli kilka godzin. Lecz w Ladakhu realia są nieco inne dlatego nawet przy optymistycznym wariancie na przejazd należy przeznaczyć, co najmniej dwa dni oczywiście o ile po drodze nie wydarzą się żadne nieprzewidziane sytuacje, o które tutaj naprawdę nietrudno. W związku z tym takowe muszą zdarzyć się również i nam. Długo czekać zresztą na nie nie musimy. Pierwsza z niespodzianek spotyka nas bowiem tuż po opuszczeniu Srinagaru u wrót potężnej polodowcowej doliny, którą poprowadzona jest droga wspinająca się na ponad czterotysięczną przełęcz. Przeszkodą okazuje się ogromne osuwisko błotne. Z rozmowy z podróżnymi czekającymi tak jak my na przejazd wynika, że jest ono bardzo świeże bo powstało raptem przed kilkoma godzinami, blokując drogę na tyle skutecznie by bez pomocy pracującego tu bez ustanku spychacza przejazd nie był możliwy. Na szczęście droga jest już niemalże udrożniona dlatego też nie czekamy specjalnie długo i po kilkudziesięciu minutach intensywnej pracy buldożera, której efektem jest kilka kolejnych ton przerzuconego błota staje się ona w końcu przejezdna dzięki czemu my jak i sznurek innych samochodów możemy kontynuować podróż.
Przez pewną część drogi jedziemy z zawrotną prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Tutaj to naprawdę niezłe tempo możliwe do uzyskania wyłącznie jednak tylko na niektórych odcinkach drogi.
Po jakimś czasie luksus niestety kończy się, a prędkość, z którą dotychczas się poruszamy stopniowo wytrącają pojawiające się na drodze z każdym przejechanym kilometrem coraz to liczniejsze wyboje oraz zawiłe serpentyny, droga bowiem od pewnego momentu zaczyna wznosić się stromo na wspomnianą wyżej przełęcz. Zakosom drogi towarzyszą niebezpieczne zakręty, które jednak w żaden sposób nie są ubezpieczone z zewnętrznej strony mimo, że często kończy się ona kilkudziesięciu metrowym urwiskiem. Radzić sobie jednak jakoś trzeba, a ponieważ droga jest wąska i nie ma szans na bezkolizyjne wyminięcie nadjeżdżających z przeciwnych stron samochodów stąd też przed każdym zakrętem kierowcy donośnie trąbią, informując tym samym nadjeżdżających z przeciwka o swojej obecności. Mimo, że pomysł wydaje się całkiem dobry to nie zawsze przynosi zamierzone efekty w postaci bezkolizyjnego pokonywania kolejnych zakrętów o czym wymownie świadczą leżące w przydrożnym rowie dwie ciężarówki…Na szczęście tym razem obyło się bez ofiar, zamiast przepaści był bowiem tylko płytki rów. Lecz wiemy doskonale, że nie wszyscy mają takie szczęście dlatego każdy zakręt drogi bądź też manewr wymijania wywołują pewien dreszczyk emocji, stawiając jednocześnie pod dużym znakiem zapytania najbliższą przyszłość i związane z nią szczęśliwe dotarcia do Leh, do którego w tej chwili zbliżamy się z prędkością dochodzącą w porywach nawet do dwudziestu kilometrów na godzinę.
Po pokonaniu przełęczy droga zmienia się nie do poznania. Pojawia się świeży, równy asfalt, który towarzyszy nam już praktycznie do samego Kargilu. Wraz z asfaltem pojawiają się również ciągnące się wzdłuż drogi, uzbrojone po zęby bazy wojskowe, a wraz z nimi dłuższe nawet niż transsyberyjskie pociągi konwoje wojskowe składające się z dziesiątek ciężarówek. Wyminąć ich nie sposób stąd mimo, że jazda jest wygodna i nie uderzamy głowami o dach naszego jeep’a w dalszym ciągu jedziemy w ślimaczym tempie. W końcu jednak jakoś o zmroku docieramy, a miasto wita nas śpiewem muezzina, co oznacza, że wciąż znajdujemy w bardzo muzułmańskim Kaszmirze, zresztą stąd do granicy z Pakistanem dzieli nas zaledwie kilka kilometrów.
Po przyjeździe pierwsze kroki kierujemy na dworzec autobusowy i od razu kupujemy bilety na autobus wyruszający do Leh o czwartej rano następnego dnia. Ponieważ odjeżdża on właściwie jeszcze przed świtem podejrzewamy, że droga z pewnością łatwa być nie może mimo, że do pokonania mamy zaledwie sto osiemdziesiąt kilometrów. Tym samym zatrzymujemy się na noc w pierwszej napotkanej norze, której w żaden sposób jednak, dysponując nawet najbujniejszą wyobraźnią nie sposób skojarzyć z czymś, co chociażby w jakimś stopniu mogłoby przypominać hotel. Grunt, że jest tanio i blisko dworca.
Kilka godzin w zapyziałej dziurze mija o dziwo nad wyraz szybko i zanim się oglądamy jesteśmy znów w podróży, która pod względem wygody dorównuje standardem miejscu naszego ostatniego noclegu. Przede wszystkim decydują o tym rozklekotane siedzenia podskakujące na każdej, najmniejszej nawet nierówności drogi oraz bliskie sąsiedztwo...rury wydechowej, której czarne jak smoła wyziewy mimo zamkniętego okna i tak wpadają do środka. Niemniej z powodu żaru lejącego się przez całą podróż z nieba okna siłą rzeczy muszą być otwarte. To oczywiście sprawia, że spalin wewnątrz jest dwa razy więcej, ale i tak lepsze to niż ociekanie z potu i klejenie się do siedzeń i współpasażerów, których jest, co najmniej o sto procent więcej aniżeli miejsc w autobusie. W takich warunkach mija prawie cała podróż do Leh. Prawie bowiem ostatnie kilkanaście kilometrów to już prawdziwa drogą przez mękę. Przegrzewający się od pewnego czasu silnik zdezelowanej maszyny sprawia, że rura wydechowa staje dużo „wydajniejsza”, produkując zdwojoną ilość samych „proekologicznych” oparów, które wdychamy. Kierowca z kolei w obawie o szczęśliwe dotarcie do celu operuje wyłącznie pomiędzy pierwszym, a drugim biegiem, zatrzymując się przy tym co chwilę przy każdym mijanym strumieniem celem nabrania wody i schłodzenia rozpalonego do czerwoności silnika, której eksplozji, sądząc po głośności jego pracy wykluczyć wcale nie można. Jak zresztą wielu innych usterk, chociażby takich jak...urwanie się sporej części dachu jednej z mijanych po drodze ciężarówek. Ponieważ element jest spory gabarytowo, a do incydentu dochodzi w wyjątkowo wąskim odcinku drogi staje się ona nieprzejedna aż do momentu usunięcia usterki. Na pogotowie technicze tutaj liczyć nie można wobec tego każdy z czekających na przejazd w momencie przystępuje do działania, udzielając niezbędnej pomocy. To sprawia, że problem zostaje szybko rozwiązany i można kontynować dalszą podróż, która już bez przekszód szczęśliwie kończy się na dworcu w stolicy Ladakhu. Tym samym po ponad trzydziestu godzinach od wyjechaniu z Srinagaru pokonujemy dystans czterystu kilometrów dzielący obydwa miasta, a taki wynik tutaj należy traktować wyłącznie w kategoriach sukcesu.