Przenikliwy chłód niczym nieproszony gość wkrada się niepostrzeżenie do wnętrza naszych śpiworów, skutecznie wybudzając nas ze snu. Mimo wciąż panującego, astronomicznego lata ujemna temperatura w środku nocy dziwić jednak nie może. Znajdujemy się przecież na wysokości dorównującej najwyższym, alpejskim szczytom, która zresztą nie może pozostać bez wpływu na nasze samopoczucie. Trzy dni spędzone w Leh to bowiem zdecydowanie za mało by organizmy w pełni mogły przystosować się do panujących tu surowych warunków. Z kolei wczorajsza podróż i związane z nią pokonanie w zaledwie dziesięć godzin kilometrowego przewyższenia kwestii aklimatyzacji bynajmniej nie ułatwia. Stąd też oprócz zimna borykamy się również z nagłymi napadami bezdechu oraz pulsującym bólem głowy.
Pierwszą noc pod namiotem ciężko więc uznać za udaną dlatego wschodzące nad górami słońce witamy z prawdziwą przyjemnością. Dzień zatem zapowiada się wspaniale, a w kontekście pięknej pogody, a przed wszystkim scenerii otoczenia sprawy zdrowotne szybko przechodzą na dalszy plan. Priorytetem na dzisiejszy dzień jest bowiem wyjście aklimatyzacyjne w kierunku przełęczy Yalung Nyau La (5440 m n.p.m.) będącej zasadniczym celem naszego pobytu nad jeziorem Tso Moriri. Pierwotnie miał być nim trekking z Korzoku nad oddalone od niego o kilkadziesiąt kilometrów jezioro Tso Kar niemniej z powodów logistycznych, a ściślej rzecz biorąc trudności z późniejszym dotarciem do Leh plan ten zostaje przez nas ostatecznie odrzucony. Wnioskując zresztą po natężeniu ruchu, a raczej jego braku w samym Korzoku będącym centrum wszechświata, przynajmniej w porównaniu ze skupiskiem nielicznych lepianek znajdujących się w obrębie jeziora Tso Kar kwestia wydostania się do stolicy Ladakhu i tak stanowić będzie niemały orzech do zgryzienia. Przewidując więc problemy z powrotem do cywilizacji na zdobycie przełęczy rezerwujemy profilaktycznie wyłącznie dwa najbliższe dni. Pierwszy przeznaczony wyłącznie na rekonesans, drugi na samo wejście, z kolei trzeci i czwarty...na powrót do Leh.
Wychodzimy wcześnie rano. Z Korzoku na przełęcz dzieli nas w linii prostej dwanaście kilometrów. W pionie natomiast niecały kilometr. Dzisiaj jednak zamierzamy pokonać tylko połowę dystansu zarówno w poziomie jak i w pionie. Droga początkowo prowadzi krętą doliną by po około godzinie marszu wyprowadzić na rozległy płaskowyż skąd interesująca nas przełęcz oraz ośnieżone, sześciotysięczne wierzchołki wyrastające wokół niej wydają się być już na wyciągnięcie ręki. Nic bardziej mylnego. Brak jakichkolwiek ośrodków przemysłowych w promieniu setek kilometrów sprawia bowiem, że przejrzystość powietrza jest tu tak duża, że ciężko ocenić „na oko” realną odległość pomiędzy poszczególnymi obiektami w terenie w szczególności osobom ze Śląska, skąpanym w codziennych wyziewach kopalni, hut bądź też innych dymiących fabryk. Idziemy tymczasem dalej. Nachylenie płaskowyżu nie przekracza kilku stopni stąd też droga jest wygodna i pozbawiona trudności technicznych. Niemniej i tak idzie nam się ciężko ze względu na silnie operujące już mimo wczesnej pory słońce oraz samą wysokość, która daje nam się mocno we znaki. Bo każdy niekontrolowany ruch ciała powoduje ogromną zadyszkę wymagającą natychmiastowego postoju. Z kolei żar lejący się z nieba wyciska z nas siódme poty i raczej trudno spodziewać się by wraz z rozpoczynającym się dopiero dniem sytuacja ta miałby się zmienić na lepsze. Kontynuujemy jednak marsz dalej. Zasada jest bowiem prosta. Im dzisiaj wyżej wejdziemy tym lżej będzie w dniu jutrzejszym. Stąd też mimo nasilającego się z każdym pokonanym metrem pulsującego bólu głowy po kilku godzinach ślimaczego marszu zdobywamy w końcu piętrzącą się przed przełęczą morenę skąd roztacza się już wspaniały widok na część jeziora Tso Moriri. Jak podejrzewamy z przełęczy musi być on imponujący jednak tą wisienkę na torcie zdecydowanie postanawiamy zostawić sobie na jutro.
Zarówno noc, poranek oraz znaczna część następnego dnia nie różnią się znacznie od poprzedniego. Tym samym w nocy po raz kolejny marzniemy, a co gorsza, co kilkanaście minut budzimy się z lękiem wywołanym okropnym uczuciem bezdechu. Poranek z kolei przynosi wspaniały wschód słońca, a wraz z nim nagły wzrost temperatury. Nauczeni jednak wczorajszymi doświadczeniami, podejrzewając w dalszej dnia części morderczy upał wstajemy skoro świt i od razu po solidnym śniadaniu wyruszamy na podbój czekającej już na nasz atak przełęczy. Dużo lepsze samopoczucie, a co za tym idzie szybsze tempo marszu sprawiają, że morenę osiągamy zaskakująco wcześnie. W ten sposób dłuższą chwilę możemy odpocząć i przygotować się przed frontalnym atakiem.
Od tego momentu ścieżka wyraźnie się piętrzy. Szybki rzut oka w górę nie daje złudzeń. Strome podejście kończy się dopiero na samej przełęczy, do której w tej chwili jak szacujemy dzieli nas jeszcze około pięćset metrów. Ruszamy dalej. Tempo marszu jednak drastycznie spada. Mozolnie pniemy się do góry, co kilkadziesiąt kroków robiąc coraz to dłuższe i częstsze przerwy. Wysokość z każdym krokiem bowiem daje się coraz wyraźniej we znaki. Lecz jak się okazuje nie wszystkim. Od pewnego czasu na ścieżce robi się tłoczno. Co jakiś czas wyprzedzają nas pasterze, którzy wraz z podążającymi z nimi stadami koni pokonują ścieżkę na przełęcz w ekspresowym wręcz tempie, nie pokazując przy tym żadnych śladów zmęczenia. W normalnych warunkach z pewnością taki widok mobilizowałby nas do walki, tutaj jednak niestety deprymuje. Obnaża bowiem prawdziwą słabość białego człowieka, który jak w naszym przypadku mimo kilkumiesięcznego treningu w dalszym ciągu ma problemy z przystosowaniem się do panujących tu surowych warunków. Z kolei radosne pozdrowienia pasterzy skierowane w naszym kierunku, bez cienia jakiejkolwiek wyniosłości czy zazdrości świadczą wyłącznie o tym, że pojęcie szczęścia jest tu zgoła inaczej rozumiane i niekoniecznie związane z gromadzeniem dóbr materialnych, pieniędzy, bądź też innych wygód, bez których ciężko byłoby się obyć w naszym świecie. W momencie zdobycia przełęczy również i przez nas. Zawroty głowy, otępienie, mdłości, płytki oddech, silnie operujące słońce, wreszcie wszystkie nierozwiązane problemy, z którymi jesteśmy zmuszeni borykać się na co dzień w domu...wszystko to w tej chwili nie ma znaczenia. I mimo, że być może jest to banał liczy się tylko tu i teraz oraz rosnąca z każdą chwilą satysfakcja z pokonania własnych słabości, a przede wszystkim realizacji kolejnego z długiej listy marzeń.
Mimo stanu uniesienia na przełęczy nie zabawiamy długo. Ze sfery marzeń na ziemię sprowadza nas pogoda, która w momencie zmienia się nie do poznania. Zaczyna wiać porywisty, mroźny wiatr, błękitne niebo zasnuwa gruba warstwa ołowianych chmur, z których po chwili zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Po szybkiej sesji zdjęciowej rozpoczynamy więc zejście w dół. W przeciwieństwie do wejścia jednak z każdym kolejnym krokiem idzie się coraz lżej, a wszelkie dotychczasowe objawy zdrowotne stopniowo ustępują. Tym samym szybko osiągamy morenę, z której pozostaje już pokonać tylko rozległy płaskowyż by znaleźć się w krętej dolinie, która zaprowadzi nas już do namiotu i czekających tam na nas ciepłych i wygodnych śpiworów. Wracamy zmęczeni, ale w takim samym stopniu usatysfakcjonowani. Ponieważ jest jeszcze stosunkowo wcześnie postanawiamy udać się na wywiad do centrum wioski dotyczący organizacji transportu do Leh. Sprawa jednak okazuje się trudniejsza niż początkowo nam się wydaje, nikt bowiem ze spotkanych osób do Leh się nie wybiera, a co gorsza nie ma żadnych wiadomości na temat odjazdu czegokolwiek chociażby w tamtym kierunku. Po kilku bezowocnych rozmowach dajemy więc za wygraną, a sprawę powrotu postanawiamy zostawić na jutro i zdać się na wielką improwizację. W związku z tym kolejnego dnia jeszcze przed świtem w przenikliwym zimnie zwijamy namiot i udajemy się z powrotem do wioski, w która jednak o tak wczesnej porze wciąż pogrążona jest w głębokim śnie. Nie mając więc większego wyboru zrzucamy plecaki i czekamy na dalszy rozwój sytuacji i wschód słońca, które w końcu ogrzeje nasze przemarznięte do szpiku kości ciała.
Przez kilka kolejnych godzin nic jednak specjalnego się nie dzieje. Owszem wioska budzi się do życia, niemniej żadna z rozmów z miejscowymi jak i kilka zatrzymanych pojazdów nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Co gorsza zaczyna robić się już późno i powoli powątpiewamy w dzisiejsze dotarcie do Leh jeszcze przed zmrokiem jeśli w ogóle... Ni stąd ni zowąd szczęście w końcu się do nas uśmiecha. Siedząc na murku zostajemy niespodziewanie zaczepieni przez człowieka, z którym kilkukrotnie już rozmawialiśmy jak dotąd tylko bezskutecznie. Tym razem przynosi on wreszcie dobrą nowinę. Jest nią rzekomo zbliżający się do Korzoku w najbliższej, nieokreślonej jednak przyszłości jeep zmierzający dalej do Leh z amerykańskimi turystami na pokładzie, którzy o ile będą mieć jeszcze wolne miejsce postarają się nas zabrać.
Ta informacja rzecz jasna w momencie podnosi nas na duchu. Kolejna godzina oczekiwania na samochód gasi natomiast skutecznie nas rozbudzony już entuzjazm. I kiedy powoli już zaczynamy mocno powątpiewać w przyjazd amerykanów na horyzoncie pojawia się tuman kurzu, z którego wyłania się oczekiwany przez nas z utęsknieniem samochód. Za kilka minut parkuje on w centrum wioski, a my od razu przystępujmy do ataku i negocjacji z jego pasażerami. Zgodnie ze słowami naszego rozmówcy okazują się nimi amerykanie: ojciec i syn, a także dwójka wynajętych przewodników właścicieli jeepa. Ponieważ nikt nie widzi żadnych przeciwwskazań wrzucamy plecaku na dach samochodu by po chwili ruszyć i rozpocząć podróż do Leh, podczas której ze starszym z amerykanów rozmawiamy tylko po...polsku. Okazuje się bowiem, że nasz wybawca dwa lata mieszkał w Poznaniu, studiując na tamtejszym uniwersytecie...japonistykę. W chwili obecnej jest już profesorem ekonomii, wykładającym na co dzień w Japonii. Tym samym podróż oprócz tego, że jest wygodna i tania, urozmaicona jest również ciekawymi historiami z barwnego życia profesora. A ponieważ jeep to nie publiczny autobus zaledwie kilku godzinach jazdy wystarcza by szczęśliwe dotrzeć do Leh.