Bezpośrdnio po dotarciu do Leh wracamy do naszego hotelu. Należy on do wielopokoleniowej, tybetańskiej rodziny. Obecnie gospodarzem jest najstarsza z córek, która cały ciężar odpowiedzialności związanej z prowadzeniem interesu bierze wyłącznie na siebie. Rodzice są już bowiem zaawansowani wiekiem z kolei reszta rodzeństwa jest jeszcze za młoda. Nie zmienia to jednak faktu, że kobieta trzyma rękę na pulsie, a hotel oprócz tego, że tani jest przy tym przytulny i schludny. Stara tybetańska architektura samego budynku natomiast oraz położenie na uboczu, w zaciszu rozłożystych drzew nadają mu tylko dodatkowego kolorytu.
Po serdecznym przywitaniu z gospodynią i odbiorze czekającej na nas części ekwipunku udajemy się do pokoju z zamiarem wzięcia długo oczekiwanej kąpieli. Nasze plany bezczelnie psuje jednak brak w kranie ciepłej wody. Zapominamy bowiem o codziennej przerwie w dostawie prądu podyktowanej oszczędnościami, których na każdym kroku szuka niewystarczająco dofinansowywane miasto. Tym samym ciepła kąpiel musi jeszcze poczekać, żołądek natomiast, który od pewnego czasu uporczywie domaga się napełnienia, informując w ten sposób, że wreszcie doszedł do siebie w tej sytuacji zyskuje prymat pierwszeństwa. Wychodząc więc naprzeciw jego oczekiwaniom zamawiamy całkiem przyjemny posiłek w pobliskiej restauracji. Ponieważ indyjskie potrawy są nam od pewnego czasu zupełnie nie w smak, a ich zapach powoduje delikatnie rzecz ujmując odruch wymiotny przerzucamy się na specjały kuchni chińskiej, które w tej części Indii są już powszechnie serwowane. I mimo, że nie są tak dobre jak w samym Państwie Środka i tak stanowią całkiem niezłą alternatywę dla zawiesistych i ciężkich potraw indyjskich.
Po powrocie do hotelu gorąca woda płynie już z kranu. Bierzemy więc prysznic, po którym udajemy się już na zasłużony odpoczynek. Jutro bowiem z samego rana czekają na nas formalności w postaci zezwoleń, bez których próba zdobycia szczytu Stok Kangri nie byłaby w ogóle możliwa. Mimo, że nie są one specjalnie tanie (ich koszt wynosi 2000 rupii indyjskich, co mniej więcej stanowi równowartość 30 euro) bez wątpienia jednak warte są swojej ceny. Bo widok ośnieżonego i widocznego już z centrum miasta najwyższego wierzchołka Himalajów Zachodnich zapiera po prostu dech w piersiach zarówno nam i jak podejrzewamy wszystkim tym, którzy tu dotarli. Czym prędzej więc z samego rana dnia następnego udajemy się do głównej siedziby biura turystyki wysokogórskiej w Leh gdzie bez problemu po uiszczeniu stosownej opłaty zdobywamy zarówno niezbędne dokumenty jak i kilka drogocennych wskazówek dotyczących samego wejścia.
Zezwolenia wystawione na tydzień, licząc od dnia dzisiejszego dają możliwość wyjazdu z Leh praktycznie w trybie natychmiastowym. Z jednej strony korzystne prognozy pogody z drugiej z kolei jej załamanie w perspektywie końca nadchodzącego tygodnia sprawiają, że decyzje o wyjeździe podejmujemy właściwie od razu. Bez dwóch zdań zaistniałe okoliczności, a także w miarę dobra aklimatyzacja i samopoczucie nie pozwalają nawet na chwilę zwłoki. Po powrocie do hotelu kolejny raz przepakowujemy więc sprzęt, robimy niezbędne zakupy po czym złapaną taksówką ponownie opuszczamy miasto i udajemy się do osady Stok położonej u wyloty długiej i szerokiej doliny, u której początku położona jest baza pod szczytem Stok Kangri…