Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Indie. W królestwie Ladakhu...    Stok Kangri Expedition 2011 cz. II
Zwiń mapę
2011
07
wrz

Stok Kangri Expedition 2011 cz. II

 
Indie
Indie, Stok Kangri
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7566 km
 
Schyłek lata sprawia, że w base campie pod Stok Kangri jest tłoczno i gwarno. Niewielkie wypłaszczenie, które zajmują licznie rozstawione namioty wspinaczy z różnych części świata właściwie nie pozwala już na większe pole manewru w wyborze miejsca noclegu. Stąd też z konieczności namiot rozbijamy w mało wygodnym i w dodatku nieco pochyłym skrawku terenu. Z kolei twarde, skaliste podłoże utrudnia stabilne zainstalowanie namiotu, co na tej wysokości w razie wystąpienia silnych podmuchów wiatru jest nadzwyczaj ważne. Na szczęście topografia terenu, w którym położony jest obóz (otoczony jest on bowiem z każdej strony strzelistymi graniami) w pewnym stopniu tłumi porywy huraganowych wiatrów hulających w wyższych partiach gór. Niemniej i tak przezornie w miarę swoich możliwości dodatkowo zabezpieczamy mocowanie namiotu sporych rozmiarów kamieniami.
Początek września to właściwie ostatni dzwonek do podjęcia próby zdobycia szczytu w miarę sprzyjających jeszcze warunkach zbliżonych do tych, które występują chociażby w Tatrach o tej porze roku. Śniegu zatem przynajmniej w teorii jest mało, temperatury są znośne, a i wiatry nie są tak silne jak ma to miejsce zimą. To rzecz jasna tłumaczy obecność rzeszy turystów i wspinaczy z różnych części świata. Brak znaczących trudności technicznych sprawia natomiast, że góra cieszy się wśród nich sporą popularnością.
Nie zmienia to jednak faktu, że bywa ona również i groźna, pokazując od czasu do czasu swoje destrukcyjne oblicze. Dobitnie dowodzą tego na szczęście tylko sporadyczne wypadki, do których czasem tu dochodzi. Z uzyskanych informacji wiemy jednak, że w tym roku groźniejszych incydentów dotychczas nie odnotowano, niemniej w przeddzień ataku jesteśmy świadkami dramatu jednego ze wspinaczy, który na skutek odrywających się skrzepów z płuc, objawu niestety zaawansowanego już stadium choroby wysokogórskiej zostaje natychmiastowo sprowadzony na dół przez swoich partnerów. Jak już zostało wcześniej powiedziane wsparcie przewodników w tej kwestii jest niestety znikome. Brak bowiem jakiekolwiek odpowiedzialności prawnej z ich strony bynajmniej nie obliguje do konieczności interwencji. Z drugiej strony jednak nie w tym ich przecież rola, tym bardziej, że każdy z członków grupy winny jest zawsze wziąć odpowiedzialność wyłącznie za siebie świadom swych umiejętności, kondycji oraz przynajmniej ogólnego stanu zdrowia. Niemniej zawsze w takich przypadkach powinien istnieć przecież czynnik ludzki i związana z nim etyka stojąca wyżej aniżeli wszelkie regulacje prawne. W związku z tym każdy i tak z pewnością na ten temat ma wyrobione zdanie stąd też kwestia oceny jest sprawą indywidualną bez wątpienia jednak wywołującą od zawsze burzliwe dyskusje tym bardziej, że kontekst każdego incydentu jest inny, a dodatkowo nierzadko winnymi są bez wątpienia sami turyści grubo przeceniający swoje umiejętności.
My jednak wszelkie rozważania z tym związane postanawiamy zostawić na później, koncentrując się wyłącznie na najbliższej przyszłości i związanego z nią ataku na wierzchołek Stok Kangri. Prawdą jest jednak, że widok zataczającego się i plującego krwią wspinacza nie pozostaje bez wpływu na naszą psychikę. Góry kolejny raz pokazują bowiem pazur, wyraźnie dając do zrozumienia kto rządzi w tej surowej krainie. Ponieważ przekaz jest jasny, a my jesteśmy go świadom założona przez nas strategia działania na akcję szczytową przewrotna z pewnością nie jest. Opieramy się więc na klasycznym wariancie wejścia zakładającym przekroczenie poprzecinanego na szczęście nielicznymi tylko szczelinami lodowca, za którym, trawersując strome zbocze Stok Kangri osiągniemy strzelistą grań prowadzącą już bezpośrednio na jego wierzchołek.
Opierając się wyłącznie na ogólnych schematach wyróżniających niestety tylko ogólne cechy rzeźby terenu dnia poprzedzającego atak wychodzimy na krótką wycieczkę aklimatyzacyjną w kierunku spływającego w dół doliny lodowca, który niebawem zamierzamy przekroczyć. W ten sposób oprócz lepszej aklimatyzacji mamy nadzieję zdobyć również rozeznanie w niełatwym terenie, z którym przyjdzie nam się zmierzyć w dodatku zupełnie po ciemku. Wyjście planujemy bowiem na drugą w nocy, co jak mamy nadzieję przy sprzyjających warunkach umożliwi osiągnięcie wierzchołka już we wczesnych godzinach rannych. Późniejszy start natomiast mimo, że kusi zupełnie jednak nie wchodzi w rachubę. Nie daje on bowiem żadnych gwarancji dobrej pogody, która z naszych obserwacji najpewniejsza jest właśnie we wczesnych godzinach porannych, pogarszając się stopniowo wraz z upływem dniem. Decyzja o tak wczesnym wymarszu podyktowana jest również faktem rozpoczęcia o tej porze ataku przez silną grupę z Pakistanu prowadzoną przez wynajętego przewodnika. Podążając za nią, idąc za światłem latarek mamy nadzieję na bezpieczne i sprawne przekroczenie lodowca, co w naszej ocenie sytuacji wydaje się kluczową sprawą w zdobyciu góry. Jak postanawiamy tak też robimy i o pierwszej w nocy zostajemy zaskoczeni przenikliwym dźwiękiem budzika wyrywającego nas z niespokojnego snu. Nagłe uczucia bezdechu na tej wysokości pojawiają się bowiem na tyle często, by noc stanowiła męczarnię dużo większą aniżeli wysiłek spowodowany całodzienną wędrówką. W związku z tym z ulgą witamy przedwczesny poranek, choć i ona po wyjściu z namiotu zamienia się w momencie w zwątpienie spowodowane chłodem nocy, wszechogarniającą ciemnością i związaną z nią niepewnością przed nieznanym. Lecz mimo to odważnie ruszamy do góry i po kilkunastu minutach osiągamy przełęcz położoną na wysokości pięciu tysięcy stu metrów. Do wierzchołka zatem zostaje ponad kilometr...
Na duchu podnoszą nas jednak majaczące nieśmiało w oddali migoczące światła. To niezbity dowód, że grupa z Pakistanu jest już daleko przed nami. Nie spiesząc się specjalnie ruszamy więc dalej, podążając za uciekającymi światłami latarek. Mimo, że tempo marszu nie jest wcale wyśrubowane po kilkunastu minutach doganiamy wyprzedzającą nas grupę. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że jest ona zmuszona do podjęcia decyzji o powrocie z powodu nasilających się objawów choroby wysokogórskiej wśród większej części jej uczestników. Na szczęście przed nami wciąż pozostaje para świateł, które sądząc po rozmywających się w ciemnościach zarysach terenu znajdują się już na lodowcu. Przyśpieszamy więc kroku w obawie przed zgubieniem się gdzieś na jego zmrożonym cielsku. Migocące w oddali światła stanowią bowiem jedyną wskazówkę umożliwiającą pomyślne pokonanie przeszkody. Lecz w pewnym momencie światła gasną. Dookoła nas robi się zupełnie ciemno. Idziemy jednak wciąż dalej, podążając za wyraźnymi śladami, które zostawiają idący przed nami ludzie. Po chwili zupełnie niespodziewanie światła pojawiają się ponownie, tym razem jednak bezpośrednio przed nami, a wraz z nimi...dwójka zdezorientowanych wspinaczy, którzy tak jak my szukają dogodnego przejścia przez lodowiec. Tym samym jest nas już czterech, dwoje Polaków oraz jak się okazuje po krótkiej wymianie zdań dwoje Izraelczyków, którzy tak jak my postanowili wejść na szczyt, bazując wyłącznie na własnej wiedzy i doświadczeniu zdobytym podczas innych górskich wojaży.
Po krótkiej naradzie postanawiamy połączyć siły i wspólnie poszukać dogodnej ścieżki przez lodowiec. O ile do tego miejsca była ona w miarę widoczna, co jakiś czas bowiem mijaliśmy usypane kopczyki kamieni pełniące funkcję drogowskazów o tyle w pewnym momencie nagle i one znikają nie pozwalając na kontynuację wspinaczki. Ponieważ zostaliśmy w lodowym świecie zupełnie sami, mając do wyboru błądzenie w ciemnościach i ryzyko upadku do szczeliny bądź też przeczekanie do rana, kiedy to słońce oświetli teren, dając większe rozeznanie w okolicy po naradzie wybieramy wariant drugi, ryzykując co najwyżej solidnym przemarznięciem. Przed nami zatem niespełna dwie godziny oczekiwania na wschód słońca…
Będąc od kilku godzin w nieustannym ruchu nie licząc krótkiej przerwy na przełęczy do tej pory nie odczuwamy zimna. Chłód więc zaczyna doskwierać dopiero po kilkunastu minutach bezruchu, choć doskonale wiemy, że z każdą minutą będzie on coraz bardziej uporczywy. Wiedzą to również Izraelczycy, którzy tak jak my co jakiś czas podskakują, bądź też uprawiają przeróżne, inne figury gimnastyczne. Mimo, że dbamy o aktywność fizyczną nie jesteśmy w stanie uchronić palców u nóg od zdrętwienia oraz w moim przypadku również i rąk. Na szczęście do wschodu słońca nie pozostaje już wiele i horyzont stopniowo rozświetla złota łuna. W momencie robi się jaśniej. Po chwili zupełnie nagle czarna kurtyna nocy zostaje odsłonięta, a przed nami odsłania się całe pole lodowca i część zbocza, które zamierzmy przetrawersować i w ten sposób dotrzeć do grani. Szczyt Stok Kangri natomiast wciąż pozostaje w cieniu ustępującej powoli nocy…
Po krótkim rekonesansie po polu lodowca okazuje się, że ścieżka wcale nie jest daleko, dlatego możemy kontynuować marsz. Od razu robi się cieplej, a morale naszego, międzynarodowego zespołu wzrastają. Idziemy więc dalej. Zaledwie kilkanaście minut marszu wystarcza by zostawić lodowiec za sobą. W międzyczasie jednak zmuszeni jesteśmy przekroczyć całkiem sporych rozmiarów szczeliny, z których wydostanie w razie upadku byłoby z pewnością skomplikowane. Radzi więc z podjętych decyzji po przedostaniu się na twardy grunt aplikujemy sobie solidny zastrzyk energetyczny w postaci słodkiego batonika i ruszamy na podbój najwyższego szczytu Himalajów Zachodnich. Stąd do wierzchołka pozostaje około sześciuset metrów, które sądząc po przebiegu ścieżki będzie mozolną walką o każdy metr. Dopiero osiągnięcie grani jak podejrzewamy, do której dzieli nas około czterysta metrów przewyższenia odsłoni wspaniałe widoki na okolicę i zapewne całe pasmo Himalajów. Kierując się ta myślą pniemy się mozolnie pod górę dopóty dopóki tętno nie osiągnie wartości uniemożliwiającej zrobienie kolejnego kroku. Po wyregulowaniu oddechu ruszamy dalej by znów po kilkunastu zaledwie krokach zrobić kolejny przystanek. I tak dalej, dalej aż do szczytu.. Wcześniej jednak znużeni monotonią, idąc bezmyślnie do góry w końcu osiągamy grań. W momencie zaczyna hulać porywisty wiatr. Zgodnie z przypuszczeniami jednak widoki, których doświadczamy mimo, że brzmi to jak banał zapierają dech w piersiach i nie sposób porównać ich z żadnymi innymi, które kiedykolwiek było dane nam ujrzeć. Himalaje roztaczają się w aż po horyzont, a wraz z nimi kierując wzrok w stronę północy i Pakistanu odsłania się w oddali łańcuch Karakorum z królującym niepodzielnie masywem K2. Warto w tym miejscu również dodać, że noc dawno ustąpiła i na dobre już na nieboskłonie zagościło słońce. Zrobiło się przyjemnie ciepło, a błękitne niebo urozmaicają tylko nieliczne białe, pokorne baranki. Pogodę mamy więc wymarzoną. Nie mając powodów, dla których nie mielibyśmy kontynuować wspinaczki, czujemy się bowiem całkiem dobrze, nie licząc płytkiego oddechu, otumanienia i całkowitego brak łaknienia (od drugiej nocy funkcjonujemy z powodzeniem na batoniku i kilku łykach wody) ruszamy dalej. Grań mimo, że jest przepadzista i co rusz uderzają w nas porywy mroźnego wiatru jest w miarę bezpieczna, a ścieżka nie obfituje w większe trudności techniczne. Tym samym dokładnie o ósmej minut pięćdziesiąt dwie 07.09.2011 zdobywamy ośnieżony wierzchołek Stok Kangri będący jeszcze całkiem niedawno wyłącznie w sferze naszych nieśmiałych marzeń. Na szczycie gościmy dopóty dopóki… nie zapełniamy całej pojemności karty aparatu fotograficznego po czym nasyceni widokami jak również usatysfakcjonowani zdjęciami rozpoczynamy zejście, które jak wiemy zawsze jest trudniejsze od wejścia. Walcząc więc z otumanieniem wynikającym ze zmęczenia mimo wszystko bezpiecznie osiągamy lodowiec, szczęśliwie przekraczamy szczeliny, które teraz są dwa razy szersze aniżeli kilka godzin wcześniej by ostatecznie o pierwszej po południu, a więc po trzynastu godzinach od wymarszu dotrzeć do obozu i nie myśląc o niczym innym po prostu usnąć w ciepłym śpiworze…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (30)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2012-01-05 13:14
Gratulacje za zdobycie szczytu.
 
Visionaire
Visionaire - 2012-01-05 14:54
Wielkie dzieki, z gorskim pozdrowieniem:)
 
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017