Pomysł wyjazdu do Rumunii zakiełkował w naszych głowach już jakiś czas temu. Po prawdzie wydaje się jednak, że w tamte strony ciągnęło nas zawsze, a w szczególności od momentu opuszczenia ojczyzny Draculi po kilkumiesięcznym pobycie w samym jej sercu – Transylwanii. Czując wówczas spory niedosyt związany z brakiem czasu, a tym samym brakiem możliwości odwiedzenia przynajmniej części przyległych do miasta Cluj Napoca (gdzie mieszkaliśmy) gór obiecaliśmy sobie powrót w tamte strony w możliwie jak najszybszym terminie. Po upływie niespełna dwóch lat w końcu nadarzyła się więc ku temu okazja, którą postanowiliśmy wykorzystać, organizując wyjazd w góry Munti Apuseni, które nieczym ostańce skalne jako nieliczne w tej części Europy nie stały się jeszcze celem pielgrzymek okazjonalnych turystów spragnionych wszelkich górskich rozrywek. Dzięki temu góry zachowały swój dziewiczy charakter, a ich rodowici mieszkańcy po dziś dzień żyją zgodnie z tradycją przekazywaną z dziada pradziada odcięci od większości udogodnień człowieka dwudziestego pierwszego wieku, ciesząc się przy tym świetnym zdrowiem i optymizmem ducha, o który przecież tak trudno wśród przyzwyczajonych do wygody zmanierowanych nas – mieszczuchów.
W podróż wyruszamy z Bratysławy lecz bilety na pociąg przezornie kupujemy z kilkudniowym wyprzedzeniem. Bo choć wyrusza on z Berlina, omijąc przy tym terytorium Polski to i tak żywimy spore obawy, że będzie on mocno zatłoczony. Podstawą do obaw jest zbliżająca się wiekimi krokami zdecydowanie najdłuższa na przestrzeni ostatnich kilku lat majówka, a to sprawia, że Polacy jak powszechnie wiadomo naród permanentnie migrujący w przeciągu kilku najbliższych dni z pewnością rozleją się po wszelkich zakątkach Europy.
Nasze przypuszczenia znajdują potwierdzenie zaraz po wejściu do pociągu. I mimo, że jego trasa jak już zostało wcześniej powiedziane nie prowadzi przez Polskę to i tak w jego wnętrzu dominują języki polski i czeski, niemieckiego natomiast usłyszeć nie sposób. Oprócz tego pociąg na peron wjeżdza mocno spóźnony, a na domiar złego zgodnie z naszymi podejrzeniami jest rzeczywiście zatłoczony dlatego całą drogę do Budapesztu w ekskluzywnym, międzynarodowym ekspresie spędzamy w...korytarzu przy toalecie, rozkoszując się unoszącymi się w powietrzu charakterystycznymi zapachami. Sama jazda przypomina więc nieco nasze, polskie realia podróży niebieską osobówką, niemniej widoki zza okna pociągu w postaci malowniczych i soczyście zielonych już o tej porze roku wzgórz, wzdłuż których meandruje szeroki Dunaj w pełni rekompensują wszelkie niedogodności. Ponieważ pociąg podczas drogi nie nadrabia opóźnienia w Budapeszcie meldujemy się ostatecznie zbyt późno by zdążyć na kolejny ekspres odjeżdzający bezpośrednio już do Oradei w Rumunii. W związku z tym z konieczności w stolicy Węgier spędzamy kilka dodatkowych godzin, z których większość wykorzystujemy na zwiedzeniu dworca Budapeszt Keleti, który swym rozmachem i architekturą wywiera na nas ogromne wrażenie, przywołując na myśl wyraźne skojarzenia ze wspaniałymi gmachami kolejowych dworców moskiewskich.