Czy istnieją jeszcze takie miejsca w Europie gdzie podczas długiego weekendu majowego nie sposób spotkać zupełnie nikogo, gdzie nieliczne turystyczne przybytki świecą pustkami, a górskie szlaki przysypane wyjątkowo w tym roku grubą warstwą śniegu są wciąż nieprzetarte i czekają na swoich, pierwszych, tegorocznych śmiałków?
Do naszego długo oczekiwanego wyjazdu odpowiedź brzmiała stanowczo nie. My sami zresztą nie stawialiśmy przed sobą podobnych pytań, uważając je za zupełnie zbędne, będąc w pełni przekonanym, że takowe miejsca już dawno stały się tylko miłym wspomnieniem, a w dzisiejszych czasach istnieją wyłącznie w wyobraźni chyba tylko najbardziej niepoprawnych optymistów. Szansa ich odnalezienia zatem, rzecz jasna jeśli pokusilibyśmy się podjąć tak karkołomnego zadania graniczyłaby więc prawdopodobnie tylko z cudem.
Jak się jednak miało niebawem okazać rumuńska rzeczywistość i pobyt w Górach Parang przewrócił do góry nogami nasze wyobrażenie o świecie, przerastając tym samym nasze najśmielsze oczekiwania. Bo brak jakichkolwiek śladów ludzkiej obecności i chociażby nawet odciśniętej na śniegu stopy postawiał nas w roli pierwszych, tegorocznych zdobywców dużej części całego pasma, które o tej porze roku w swoich wyższych partiach okazało się wciąż dziewicze, a my dzięki temu choć przez chwilę mogliśmy poczuć się jak jego pierwsi odkrywcy i wyobrazić sobie, co rzeczywiście musieli czuć wszyscy nasi najwybitniejsi w tym fachu poprzednicy.
Nim jednak miało to nastąpić w pierwszej kolejności należało wsiąść w Bratysławie do tradycyjnie spóźnionego już i zatłoczonego ekspresu relacji Warszawa - Budapeszt, by po niespełna trzech godzinach znaleźć się na dworcu Keleti w stolicy Węgier...