Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Nepal. W obliczu Najwyższego...    Jeden dzień z życia na szlaku czyli trekking pod Everestem od kuchni...
Zwiń mapę
2014
21
mar

Jeden dzień z życia na szlaku czyli trekking pod Everestem od kuchni...

 
Nepal
Nepal, Pheriche
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6782 km
 
Wnikliwa obserwacja pogody już w przeciągu nie więcej niż zaledwie kilku dni od przylotu do Lukli przynosi szerokie rozeznanie dotyczące jej dobowych zmian. Ponieważ pierwsze spostrzeżenia, których dokonujemy pokrywają się nie tylko z wiedzą książkową, ale przede wszystkim w dalszych etapach trekkingu znajdują również potwierdzenie w rzeczywistości, jesteśmy w stanie opracować schemat działania, na podstawie którego ustalamy kolejne etapy trekkingu. To z kolei w ostatecznym rozrachunku w znacznej mierze zmniejsza ryzyko niepotrzebnej konfrontacji z kaprysami pogody, które jak wiadomo potrafią być w górach nawet, jeśli nie tyle, co niebezpieczne to po prostu nieprzyjemne. Przemoknięcie, przemarznięcie, a w konsekwencji wychłodzenie i choroba to nierzadko, przecież główne przyczyny poniesionych porażek w górach.
Biorąc więc aspekt pogodowy jako główny czynnik decydujący o sukcesie naszego trekkingu rozkład każdego kolejnego dnia spędzonego w górach jest ściśle zależny od pogody i jej zmian. Z tego też powodu nasz dzień zaczyna się już bardzo wcześnie. Poranki tu, pod Everestem są, bowiem niemalże synonimem wspaniałej pogody (później dowiemy się jednak, że pod Annapurną w tym samym czasie warunki pogodowe miały się zupełnie nijak w stosunku do rejonu Everestu). I choć niczym niezmącony błękit nieba kusi do wczesnego wstawania czynnikiem mocno temperującym cały entuzjazm jest nieznośna temperatura panująca wewnątrz każdego przybytku, w którym śpimy. Dowodem na przenikliwy chłód panujący wewnątrz są zmyślnie pomalowane przez mróz okna, przez które nic nie widać, zamrożona na kość czekolada czy wreszcie skute lodem beczki z wodą w toaletach, w których zaraz po przebudzeniu przychodzi chcąc nie chcąc konieczność umycia twarzy, rąk i zębów. Zaraz po tym następuje czynność pakowania się. W normalnych okolicznościach z pewnością nie plasowałoby się ona w czołówce naszych ulubionych obowiązków, lecz tu zwijanie śpiworów, a potem energiczne upychanie wszystkich rzeczy do plecaków jest doskonałą formą rozgrzewki, a tym samym przywróceniem krążenia w przemarzniętym członkach po porannej toalecie.
Kiedy wszystko jest już gotowe pozostaje zejść już tylko do restauracji na śniadanie zamówione w większości przypadków jeszcze wieczorem dnia poprzedniego. I mimo, że zazwyczaj składa się ono z najprostszej pod słońcem owsianki na wodzie lub też gotowanego ryżu z akompaniamentem kubka parującej herbaty zasygnalizowanie swoich preferencji odnośnie porannego posiłku jeszcze wieczorem dnia poprzedzającego znacznie skraca czas oczekiwania na jedzenie. Należy pamiętać bowiem, że surowe warunki nie dotyczącą wyłącznie pokoi i gości w nich nocujących, ale całego personelu, który poranne gotowanie w związku z brakiem elektryczności i temperaturą zaczyna już w nocy.
Ze względów oszczędnościowych na ogrzane wnętrze sali kominkowej rano nie możemy liczyć. W związku z tym śniadania zjadamy odziani w najcieplejsze elementy naszej garderoby i mimo, że zamawiamy wyłącznie ciepłe posiłki, w mgnieniu oka stają się one zimne. Ich konsumpcja jednak w jakimś stopniu rozgrzewa i wystarcza przynajmniej do przyzwyczajenia się do panującej temperatury, przebrania się i rozpoczęcia kolejnego etapu trekkingu, który zaczynamy zaraz po wybiciu siódmej godziny. Na dworze o tej porze jest już całkowicie jasno, choć słońce wciąż jeszcze znajduje się poniżej linii gór. Nim jednak zaczynamy wędrówkę na dobre okolicę stopniowo spowija blado żółta poświata i po chwili pierwsze promienie słoneczne – zwiastun przebijającego się nieśmiało zza głównej grani Himalajów słońca przyjemnie zaczynają ogrzewać nasze wciąż jeszcze nie w pełni rozgrzane ciała. W końcu po mroźnej nocy rozmarzamy i wracamy do życia…
Wzrost temperatury, lśniące w promieniach wschodzącego słońca ośnieżone wierzchołki, ponowne czucie w palcach…Wszystko to przywraca motywację i sens kontynuowania marszu pod górę. Łapiemy się, bowiem na tym, że kiedy zmarznięci leżymy długimi wieczorami w śpiworach nasz nastrój jest daleki od porannego optymizmu. Jednocześnie jednak bazując na naszych obserwacji pogody mamy świadomość, że sielankowa aura nie trwać będzie wiecznie, bo wraz ze wzrostem temperatury zaczynają pojawiać się pierwsze obłoki na niebie. I mimo, że początkowo są one zupełnie niegroźne stanowią jednak pierwszy symptom nadchodzących zmian. „Łagodne baranki” wraz z upływem czasu zmieniają więc swoje niewinne oblicze, zwiększając rozmiary, a tym samym stopniowo zasnuwając niebo. I kiedy jego błękit bezpowrotnie ginie pod gęstym, ołowiano – szarym dywanem chmur, co następuje w zasadzie codziennie najpóźniej do godziny trzynastej w momencie zrywa się porywisty, przenikliwie zimny wiatr. Wraz z jego pojawieniem się znikają jak dotąd mieniące się w słońcu, prezentujące dumnie swoje kształty szczyty gór oraz nas entuzjazm i cała przyjemność z dotychczasowego trekkingu.
Od tej chwili uwagę skupiamy już więc wyłącznie na naszym położeniu na mapie, a co z tym związane z jak najszybszym dotarciem do końca etapu. Ogromną zaletą wczesnego rozpoczęcia trekkingu oprócz walorów estetycznych jest jednak na szczęście statystycznie wcześniejsze osiągnięcie celu. Ponieważ 7 – 8 godzin marszu zazwyczaj w zupełności wystarcza na dotarcie z jednej osady do drugiej, wychodząc o siódmej rano bez większych problemów cel każdego z odcinków osiągamy jeszcze przed całkowitym załamaniem pogody. Z racji faktu jednak, że jej poprawa następuje dopiero nad ranem resztę dnia po dotarciu do celu zmuszeni jesteśmy spędzać wewnątrz hotelików, w którym stacjonujemy.
Kilkugodzinny marsz, wysokość, wychładzający wiatr sprawiają, że punktem kulminacyjnym tej części dnia staje się ciepły posiłek. Z racji faktu jednak, że gotowanie na własną rękę w większości przybytków jest stanowczo zabronione pozostaje więc zdać się na lokalną kuchnię. Specjalnie wyszukanych potraw z oczywistych względów oczekiwać nie można niemniej to właśnie prostota smaku i gwarantowana pożywność nepalsko – azjatyckich dań bez wątpienia po męczącym trekkingu są tym czego oczekujemy w pierwszej kolejności po serwowanym jedzeniu. Mimo stosunkowo wąskiego wachlarza możliwości na szczęście zawieść się raczej nie sposób. Do wyboru mamy bowiem wegetariańską bądź też mięsną odmianę chowmein’a czyli przysmażonego makaronu przypominającego do złudzenia spaghetti wraz z wybranymi przez nas dodatkami, na które składają się warzywa, smażone jajka, ser albo zamiennie mięso. Alternatywą dla makaronu jest wersja tego samego dania ze smażonym ryżem bądź też dal bhat danie na bazie gotowanego ryżu z dodatkiem soczewicy i warzyw w zawiesistym sosie curry. Resztę dań obiadowych uzupełniają mieszanki na bazie ziemniaków oraz zupy, które jednak ze względu na małą objętość, a tym samym niewystarczającą wartość odżywczą nie znajdują się w kręgu naszego zainteresowania nawet mimo swoich niewątpliwych walorów smakowych.
Po posiłku emocje powoli opadają. Jedyną „atrakcją”, która jeszcze pozostaje do końca dnia oprócz książki, weryfikacji mapy czy też uzupełnienia notatek pozostaje partia kart lub innej gry umysłowej oraz ewentualna wymiana zdań z innymi „towarzyszami niedoli”, którzy podobnie jak my odliczają pozostałe godziny do poranka, a zatem do chwili, kiedy znów zaświeci słońce i zrobi się ciepło. Tymczasem, kiedy wszystkie rozrywki zostaną wyczerpane zamawiamy na sam koniec wieczorny termos herbaty, przy którym czekamy już na definitywne zamknięcie sali kominkowej. Zwyczajowo następuje to już po godzinie ósmej, choć przy odrobinie szczęścia można nieśmiało liczyć, że posiedzenie skończy się nawet o dziewiątej, niemniej wszystko zależy od wyrozumiałości i elastyczności obsługi. Co się jednak odwlecze to nie uciecze, dlatego po nieuchronnym zamknięciu i przymusowym opuszczeniu restauracji następuje najmniej przyjemna część dnia czyli powrót do spowitego chłodem nadchodzącej nocy pokoju. Po drodze w zależności od stopnia zmęczenia i panującej temperatury decydujemy się lub też nie na wieczorną toaletę po czym w trybie natychmiastowym wchodzimy do śpiworów, z których zgodnie z ustalonym planem działania wyjdziemy dopiero o świcie...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
pablas
pablas - 2014-04-15 20:56
Widzę, że trekking był wymagający i kondycyjnie, i psychicznie. Ale dla widoku Bogini Śniegu w jeszcze zimowej szacie - warto, nawet za cenę horroru komercji.
 
tealover
tealover - 2014-04-16 08:27
Przeczytałam jednym tchem! Pierwszy raz śledzę wpisy z górskiej wyprawy, więc ciekawie to wszystko sięprzedstawia :)
 
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017