Z powrotem w Katmandu. Tym razem na krótko i już po raz ostatni. Za dwa dni ostatecznie pożegnamy się, bowiem z Nepalem i wrócimy do budzącej się powoli z zimowego snu Europy. Nim jednak tak się stanie czas, który mamy do dyspozycji postanawiamy spożytkować w całości na degustacji smaków i zapachów Azji, które będą musiały pozostać w pamięci aż do kolejnego z nią spotkania. Mimo, że z Pokhary wracamy do dobrze znanego nam już hotelu znajdującego się w samym sercu Thamelu, na tym etapie podróży dzielnica zupełnie nie znajduje się w kręgu naszego zainteresowania. Naszą uwagę przykuwa natomiast świątynia Pashupatinah, a ściślej rzecz biorąc ceremoniał, który odbywa się nad przepływającą tuż obok świętego kompleksu rzeką Bagmati, która w rzeczywistości jest śmierdzącym rynsztokiem transportującym nieczystości całego Katmandu. Nie zawsze pewnie tak było, niemniej zanim rzeka ostatecznie przybrała postać kleistego ścieku wspomniany obrządek był już w tym miejscu z pewnością od dawna kultywowany. Co więcej wydaje się, że pomimo wielu transformacji, przez które dotychczas przeszło Katmandu i tych, które wciąż przed miastem, sądząc po frekwencji i zaangażowaniu uczestników ceremonii tradycja ta ma się całkiem dobrze i mimo globalnych zmian wartości i trendów raczej długo nie zaniknie.
W pewnym sensie decyduje o tym specyfika istnienia ludzkiego, które jako, że wieczne nie jest kiedyś skończyć się musi. Nie wgłębiając się jednak specjalnie w tematykę życia pozaziemskiego i wędrówkę duszy po śmierci to niezaprzeczalnym przecież jest, że ciało w przeciwieństwie do ducha na ziemi pozostaje i coś z nim trzeba zrobić. Jaki jednak charakter pochówek przybierze zależy od wielu czynników, wśród których prym wiodą religia i tradycja. Tak się akurat składa, że tu nad rzeką w bezpośrednim sąsiedztwie najważniejszej dla Hindusów świątyni w Nepalu będącej, bowiem miejscem kultu bogini Sziwy pochówek przybiera formę kremacji, która oprócz pobudek religijnych w kontekście wilgotnego i gorącego klimatu ma też wymiar czysto praktyczny.
Przy kompleksie pojawiamy się już wcześnie rano. Jest sobota, a zatem dzień wolny od pracy. Mimo wczesnej pory jest już jednak na tyle tłoczno, że ciężko wyobrazić sobie, by mogło być jeszcze bardziej, dlatego zaraz po dotarciu na miejsce od razu zostajemy porwani przez wartki nurt rzeki ludzkiej płynącej w stronę świątyni. Wysoka temperatura, gęstły tłum spoconych ludzi, wśród których znaczna część to żebrzący i śmiertelnie chorzy stwarzają idealne warunki do rozprzestrzenia się najróżniejszych zarazków. Świadomość ich obecności w powietrzu, a w konsekwencji duże ryzyko zarażenia się jakąś groźną chorobą wywołuje u nas klaustrofobiczną reakcję i nagły atak paniki. Trzeba uczciwie przyznać, że obawa przed złapaniem ciężkiej infekcji chyba nigdy nie była wcześniej większa aniżeli teraz. Lecz mimo to ciekawość zwycięża i nie pozwala się wycofać. Płyniemy, więc z nurtem dalej nie potrafiąc w żaden sposób oderwać uwagi od niełatwych do interpretacji obrazów, które przed nami maluje rzeczywistość. I choć są one w większości szokujące to jednak w pewien sposób fascynują. Dowodzą, bowiem, że zdolność adaptacji człowieka w obliczu nieszczęść nie zna zupełnie granic, gdy nagrodą w kontekście żarliwej wiary jest lepsze życie pozaziemskie. Stąd też mimo, że obrazy są faktycznie odpychające można w nich dostrzec jednak śladowy pierwiastek nadziei nadający im nieco bardziej optymistycznych odcieni.
Wiara i nadzieja to jedno. Chłodna kalkulacja i wyrafinowanie to drugie, które ma czelność rozgościć się na dobre nawet tu, w najświętszym dla hindusów miejscu w Nepalu. Z rwącej rzeki wyławia nas, bowiem podający się za kasjera i niewzbudzający bynajmniej zaufania człowiek, który informuje nas o konieczności uiszczenia skandalicznie wysokiej opłaty za wejście na teren pochówków. Poproszony jednak o wylegitymowanie, wyraźnie zbity z tropu w momencie odchodzi na bok, by po chwili wrócić w towarzystwie strażnika, który potwierdza jego wersję, żądając przy tym od nas opłaty. Znając doskonale cały mechanizm działania jak również oficjalną kwotę za wstęp płacić oczywiście nie zamierzamy i nie wdając się w zbędną dyskusje odchodzimy, mając świadomość jednak, że cała historia na tym się jeszcze nie skończy.
Zgodnie z przypuszczeniami szemrana para idzie, więc za nami, by po chwili ponownie nas zaczepić i zaproponować wspaniałomyślnie tym razem połowę pierwotnej ceny. Niezależnie jednak od kwoty, ani w kasie ani tym bardziej im płacić nie zamierzamy. Czynienie atrakcji turystycznej, a co z tym związane dobrze dochodowego interesu ze widoku śmierci, z naszego punktu widzenia wydaje się, bowiem bardzo niesmaczny i zakładając nawet, że jeśli utarg z oficjalnie sprzedanych biletów w kasie wspaniałomyślnie w całości przeznaczany jest na cele charytatywne lub też renowację samej świętymi to i tak żadną tajemnicą nie jest, że w praktyce jego większość zagadkowo rozpływa się w zawiłym systemie biurokratycznych machinacji.
Otwartą kwestią pozostaje również fakt łapczywego wręcz fotografowania przez turystów odbywających się tu ceremonii. I o ile nikomu z uczestników to w zasadzie nie przeszkadza, o tyle długi rząd obiektywów, które niczym lufy karabinów podczas egzekucji wycelowane są wprost w palące się na stosach zwłoki musi skłaniać do refleksji. Bo kasa przed bramą i kupno biletu wstępu, który upoważnia nie tylko do wejścia na teren całego kompleksu, ale również do swobodnego, jeśli nawet nie bezpruderyjnego zachowania i rozpychania się długim obiektywem aparatu wśród kontemplujących i opłakujących śmierć bliskich Hindusów przypominają do złudzenia turystyczną atrakcję, którą można by z powodzeniem umieścić, co najmniej na równi z ogrodem zoologicznym albo dowolnym parkiem rozrywki. Jak wielu bowiem zwiedzających kompleks, tak samo wiele pobudek skłaniających do odwiedzin miejsca, niemniej ciężko oprzeć się wrażeniu, że prymat wśród całej rzeszy turystów wiodą ludzie, dla którym kompozycja zdjęcia oparta w myśl zasady „ja na ładnym tle” stanowi szczyt kreatywnych możliwości.
Oczywiście nie o zdolności kompozycyjne cała rzecz się rozchodzi, lecz o względy etyczne zarówno ze strony turystów jak i samych Nepalczyków, którzy starają się za wszelką cenę uczynić z miejsca źródło łatwego dochodu. Ze względu więc na pobudki moralne nie możemy pozwolić sobie ani na kupno biletu i wejście główną bramą, ani też na dłuższe aniżeli konieczne przebywanie na terenie kompleksu. Stąd też zgodnie z naszym sumieniem znajdujemy obejście i docieramy okrężną drogą do wnętrza całości. Jego serce stanowi kilkusetmetrowy odcinek brzegu przepływającej przezeń rzeki, wzdłuż którego stoją wybudowane w szeregu jeden przy drugim wysokie pomosty służące do palenia zwłok, a po ich całkowitej kremacji do zrzucania niezdławionych przez ogień zgliszczy do wody.
W momencie naszego dotarcia bez wyjątku wszystkie paleniska bez są już zajęte, co oznacza, że jednocześnie odbywa się, co najmniej kilka, jeśli nawet nie kilkanaście pogrzebów. Palące się stosy jednak albo nie skupiają większej liczby opłakujących, albo wręcz zupełnie bez niczyjej uwagi i zainteresowania, pozostawione same sobie trawią spokojnie zwłoki aż do ich całkowitego spalenia. Ciężko więc nie ulec wrażeniu, że jedynymi osobami, które odprowadzają anonimowych zmarłych w zaświaty jesteśmy my, choć nigdy wcześniej za życia ich nie spotkaliśmy. Co więcej nie wiemy nawet czy są to kobiety czy mężczyźni, a jedyną rzeczą, której możemy być pewni to fakt, że nie są to dzieci, wnioskując po wystających spod niezdławionych jeszcze w całości płonących stosów stopach…
Wychowani w zupełnie innej tradycji i przyzwyczajeni do innej formy pogrzebów musimy przyznać, że sceny, których jesteśmy świadkiem szokują. I bynajmniej nie dlatego, że pochówek ma charakter masowy, lecz ze względu na fakt, że w odróżnieniu do zachodniej kultury, w której cały obrządek ma w pewien sposób wymiar poetycki przez, co śmiertelność ludzka jest sprytnie ukryta pod grubym płaszczem tabu, przebieg hinduskiego pogrzebu mimo, że symboliczny paradoksalnie jest jednocześnie obdarty z mistyki. Z tego też powodu tutejszy pochówek brutalnie obnaża zarówno fizyczność ciała jak i śmiertelność życia ludzkiego, które dzisiaj na Zachodnie pochłoniętym bez reszty szałem dzikiego konsumpcjonizmu, w kontekście nowinek technologicznych, luksusowych samochodów czy też błyszczącej biżuterii i kuszących oko ubrań i wysportowanego, zdrowego ciała zdają się być bardzo passé…
Wyraźna różnica w pojęciu życia i śmierci między obydwoma światami sprawia, że w pewnym sensie stajemy na moralnym rozdrożu. Z pochodzenia Europejczycy, z wyboru w jakimś stopniu już trochę Azjaci kwestię interpretacji tego, co doświadczyliśmy jak również całego wyjazdu zostawiamy więc otwartą, z którą zamierzamy się zmierzyć jak zwykle dopiero z perspektywy czasu. W tym celu zabieramy, więc ze sobą wszystkie zrobione podczas wyprawy zdjęcia i mocno wyryte w pamięci wspomnienia bezszelestnie usuwając się w cień rzucany przez gąszcz rozłożystych drzew…