Pokonywanie na wszelkie sposoby rubieży azjatyckiego kontynentu od samego początku stanowiło jedną z największych atrakcji podczas każdej z naszych dotychczasowych wypraw. I choć śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że podróż autobusem do Pokhary jest zaledwie epizodem podczas całego wyjazdu do Nepalu to jednak swym charakterem w pełni nawiązuje do naszych najbardziej spektakularnych „przejażdżek” po azjatyckiej ziemi. W dużej mierze przyczynia się do tego kondycja najważniejszej w Nepalu drogi. Niekończące się wertepy, dziury bez dna, unoszący się w powietrzu pył, przepadziste odcinki wreszcie ryzykowne manewry kierowców decydują, bowiem o doznaniach, porównywalnych chyba tylko do przeżyć, których doświadczamy podczas seansu najsłynniejszych obrazów mistrza grozy Alfreda Hitchcocka. Z kolei przebieg trasy, która niczym sinusoida, co rusz wzbija się na wyniosłe wzgórza otaczające Dolinę Katmandu, by niespodziewanie obniżyć i ciągnąć się dalej wzdłuż meandrującej zawile rzeki, a także kawalkady charakterystycznych dla tej części świata oryginalnie ozdobionych samochodów ciężarowych gwarantują doznania estetyczne, które można porównać wyłącznie do najbardziej spektakularnych pejzaży autorstwa zarówno natury jak i nieco mniej uzdolnionego człowieka.
Balansowanie między pięknem, a grozą to z pewnością kwintesencja podróżowania po Azji. Kondycja fizyczna dróg i środków transportu, a także mrożące krew w żyłach manewry kierowców decydują, bowiem o ryzyku, które należy podjąć, by dotrzeć do miejsc, których piękno albo ujawnia się już stopniowo podczas drogi, albo też każe na siebie czekać, aż do samego końca niebezpiecznej podróży. Tak czy inaczej ryzyko podjąć warto tym bardziej, że estetyka krajobrazu to jedno, z kolei otwartość towarzyszących nam w czasie drogi ludzi to drugie, które stanowi wspaniałe uzupełnienie fizycznego piękna, które odsłania przed nami Azja za oknem pociągu, autobusu czy też innego środka transportu, którym właśnie podróżujemy.
Tym razem jednak właśnie tej drugiej składowej niestety brakuje. Poranne autobusy kursujące do Pokhary są bowiem w większości przeznaczone dla zagranicznych turystów, którzy łącznie z nami szczelnie okupują wszystkie miejsca wewnątrz pojazdu, którym jedziemy. I o ile jeszcze podróżujący z nami spontaniczni Chińczycy podejmują karkołomną próbę podjęcie konwersacji to zostaje ona ucięta jeszcze w chwili zanim tak naprawdę na dobre się rozpoczęła. Wymuszone, zdawkowe odpowiedzi otaczającej nas sporej grupy „wyspiarzy”, którzy wpatrzeni ślepo w ciekłokrystaliczne ekrany swoich telefonów, e – booków czy też tabletów, a zatem urządzeń, bez których dzisiaj żaden szanujący się zachodni turysta nie mógłby się przecież obejść zdają się zupełnie ignorować bodźce zewnętrzne, co w żaden sposób nie pozwala na zmianę grobowej atmosfery panującej w autobusie. Podróż zatem, pomijając walory estetyczne, które prezentuje nam dumnie Nepal za oknami autobusu przypomina bardziej typową zachodnio – europejską wycieczką, podczas której pierwiastek zaskoczenia zredukowany jest do śladowych ilości.
Po prawdzie muszę uczciwie przyznać, że sam też nie jestem bez winy. Moja oziębłość nie wynika w tej sytuacji jednak z ignorancji, lecz problemów żołądkowych, które ni stąd ni zowąd pojawiają się w ciągu nocy poprzedzającej podróż do Pokhary. Postępująca gorączka, dreszcze, awersja do wszystkiego, co choć w najmniejszym stopniu przypomina jedzenie i wydziela jakikolwiek zapach, a w konsekwencji niestrawności i osłabienie nie pozwalają na skupienie uwagi na niczym innym oprócz siebie. I o ile jeszcze rano wszystkie dolegliwości, jako tako tłumi przyjemny chłód poranka, o tyle już w miarę upływu czasu i wzrostu temperatury objawy przebierają na sile, wywołując mdlące nudności i apatię. Zimny pot, gorączka, płytki sen brutalnie przerywany nierównościami na drodze, na których skacze autobus, unoszący się w wokół pył zagęszczający rozgrzane powietrze powodują, że ośmiogodzinna podróż staje się drogą przez mękę. Na szczęście moje cierpienia w minimalnym stopniu uśmierzają krótkie postoje, podczas których zdesperowany organizm zmuszony jest zaraz po zatrzymaniu pojazdu i natychmiastowej ewakuacji z jego wnętrza do wykonania chyba najbardziej pierwotnej i elementarnej ze wszystkich możliwych potrzeb człowieka.
W zasadzie niemożliwa do opisania desperacja człowieka do podjęcia kroków, o które sam siebie wcześniej by nie podejrzewał nie jest dla mnie jednak żadną nowością. Dlatego obawiając się, że najgorsze jeszcze przede mną, korzystając z doświadczeń podczas wyprawy do Indii zaraz po dotarciu do Pokhary zmuszam się do wysiłku i ostatkiem sił udaję się do apteki gdzie po krótkiej konsultacji z lekarzem kupuję lokalne środki, które w opinii wielu, jako jedyne są w stanie pomóc na podobne dolegliwości. Europejskie medykamenty opracowane są bowiem w oparciu o zupełnie inny skład flory bateryjnej zawartej w wodzie, którą na co dzień pijemy w związku z czym są one zupełnie nieskuteczne w obrębie całego Półwyspu Indyjskiego, o czym boleśnie przekonujemy się przed trzema latami w Ladakhu.
Choć dzisiejsze objawy przebiegają bardzo podobnie i mam poważne obawy sądzić, że apogeum jest wciąż przede mną, tym razem dzięki zakupionym środkom poprawę stanu zdrowia ku swojemu zaskoczeniu odczuwam już następnego dnia. Na pełne zmartwychwstanie, co prawda muszę jeszcze trochę poczekać niemniej poprawa samopoczucia jest na tyle odczuwalna, że pozwala już na nieśmiały rekonesans po okolicy. Trzeba uczciwie przyznać, że oprócz samych leków na poprawę samopoczucia zbawienny wpływ ma również lokalizacja i warunki hotelu. Położony tuż nad jeziorem, a jednocześnie w pewnej izolacji od gwarnego deptaku, z przepięknym widokiem na ośnieżoną Annapurnę, w cieniu rozłożystych liści bananowców stwarza idealne warunki do odpoczynku i regeneracji wyczerpanego organizmu.
Dopiero jednak wyjście z hotelu i rekonesans po okolicy następnego dnia po przyjeździe uświadamiają mi gdzie się obecnie znajduję. Bo choć jestem pewien, że dotarłem do Pokhary to otaczający mnie wokół świat, nawet w minimalnym stopniu nie przypomina ani nepalskich ani też w ogóle azjatyckich realiów. W zasadzie jedynym wspólnym mianownikiem pomiędzy miejscem, gdzie aktualnie się przechadzam, a Katmandu i chyba też jak podejrzewam całym Nepalem wydaje się być wyłącznie lewostronny ruch, którego nienaturalnie małe natężenie zdecydowanie odbiega od normalnego. Bo położona nad jeziorem, wśród zielonych wzgórz i bielących się w oddali Himalajów Pokhara to druga pod względem wielkości metropolia w Nepalu, w obrębie której znajduje się wytyczona turystyczna enklawa mająca ogromne aspiracje dorównania swoim standardem i atrakcjami zachodnim kurortom. Stąd też czyste ulice, leniwy ruch na drodze, ciągnące się wzdłuż głównej drogi pełniącej jednocześnie funkcję deptaka restauracje i bary, rzecz jasna wyłącznie w zachodnim stylu są tutaj standardem. Z kolei przygniatająca przewaga w krajobrazie ulicy białej twarzy potwierdza tylko z każdą kolejną chwilą coraz bardziej oczywisty fakt, że tutejszy kurort, po którym się przechadzamy wiele wspólnego z Nepalem nie ma, i nawet turystyczny i pretendujący do zapewnienia zachodnich standardów Thamel jest dużo bardziej azjatycki aniżeli turystyczna część Pokhary.
Mimo, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że turystyczna dzielnica Pokhary nie jest oddzielona od reszty miasta żadną fizyczną barierą i o fakcie jej istnienia przypomina tylko tablica informacyjna wyszczególniająca obowiązujące wewnątrz nakazy i zakazy to jednak bezpośrednie sąsiedztwo policyjnych koszar nie jest bynajmniej przypadkowe. Zbiegiem okoliczności z pewnością również nie jest fakt, że wraz z końcem deptaku, a wraz z nim szeregu hoteli oraz innych mniej lub bardziej wizjonerskich budowli nagle zaczyna się zupełnie inny świat. Ulica ni stąd nie zowąd w momencie pokrywa się kurzem, ruch z każdym krokiem gęstnieje, częstotliwość dźwięków gwałtownie rośnie, a obecność białej twarzy rozmywa się niespodziewanie w gwarnym tłumie mocno kontrastującym z przygnębiającym obliczem zabudowy, której ze względu na swój stan zdecydowanie bliżej do ruiny aniżeli w pełni funkcjonujących budynków mieszkalnych. Lecz w tej części świata to, co na Zachodzie już dawno zostałoby zburzone tutaj wciąż stoi i stać będzie jeszcze długo za sprawą niekończących się, doraźnych rekonstrukcji. Z kolei to, co jest popsute i wydaje się niemożliwe do naprawy jakby za sprawą dotyku czarodziejskiej różdżki zostaje naprawione i służy dalej aż do kolejnej usterki i dalszej naprawy. Stąd też krajobraz miejski przypomina tu ogromny plac budowy przywołujący na myśl wyraźne skojarzenia z powstająca z popiołów i zgliszczy powojenną Warszawą. I o ile bez wyjątku wszystko to, co materiale zdaje się, że może zostać wskrzeszone, zyskując w ten sposób swoją wymierną wartość, o tyle życie ludzkie do tej grupy raczej nie należy. Do naprawy organizmu ludzkiego jak roweru czy komputera potrzeba, bowiem odpowiednich narzędzi i części, dlatego śrubokręt czy dysk twardy zawsze się znajdą, natomiast szpitalne łóżko i stosowne medykamenty przy tak dużej liczbie potrzebujących niekoniecznie. Stąd też zwątpienie, a nierzadko wręcz zrezygnowanie wyraźnie wyryte na wielu twarzach, które spotykamy w Pokharze i Katmandu dziwić nie może. Odbieraną, bowiem od lat, cząstka po cząstce nadzieję na lepsze jutro zastępuje całkowita rezygnacja i brak zaangażowania w życie doczesne. Dlatego brak aspiracji i perspektyw na przyszłość są czynnikami decydującymi nie tylko o kondycji krajobrazu miejskiego, ale także warunkującymi tutejszy model życia, które poza bogatymi enklawami przypomina niestety pustą wegetację.
Niekończące się frywolne hulanki wewnątrz roztańczonej i odurzonej opium turystycznej części Pokhary, która zdaje się nie wykazuje większego zainteresowania resztą miasta, w kontekście jego prawdziwego oblicza wydają się, więc zupełnie wycięte z nepalskich realiów. Tu życie toczy się zupełnie innym rytmem ustalonym przez zachodnich turystów, którzy docierając tu zmienią Pokharę na swój własny użytek, nie tylko tworząc z niej turystyczną, ale przede wszystkich zachodnią enklawę, która w ostatecznym stadium w zasadzie nie różnić będzie niczym od wszystkich europejskich kurortów. Dzisiaj, bowiem na szczęście wciąż jeszcze gdzieniegdzie można natrafić na rzadkie ślady tradycji i historii, które przykryte grubą warstwą tandety są jednak bardzo niewyraźne, a to niestety zbyt mało, by przykuć naszą uwagę na dłużej aniżeli jeden dzień. Dawna obyczajowość będąca dzisiaj zaledwie dodatkiem w pozbawionej smaku i wyrazistości masie kiczu nie jest bowiem w stanie utrzymać nas w ryzach dłużej aniżeli jest to konieczne stąd też resztę czasu spędzamy poza Pokharą, wałęsając się po przepełnionych bujną zielenią okolicznych, wzgórzach, z których roztaczają się widoki na całe pasmo Annapurny. I mimo, że mamy świadomość, że wyjazd zbliża się powoli ku końcowi i w tej chwili w ramach równowagi powinniśmy odkrywać tajemnice, które kryją zrujnowane ulice Starej Pokhary ostatecznie wybieramy góry, które mimo, że oblegane masowo przez turystów na zawsze zachowają swoje prawdziwe oblicze w przeciwieństwie do Pokhary i Katmandu, które stopniowo zatracają swój charakter, ku chwale przybyszów z Zachodu, kosztem beznadziejnie ubogich autochtonów z przylegających centrom miast slumsów…