Czarnogórski Durmitor, bułgarska Riła czy wreszcie chorwacka Paklenica. To główne i wydaje się, że chyba najbardziej realne kierunki z dziesiątek mniej lub bardziej irracjonalnych pomysłów, które przychodziły mi do głowy na tegoroczny wyjazd w góry w ramach tradycyjnej już, choć tym razem nieco przesuniętej w czasie majówki. Z założenia miało być zatem, co najmniej pięknie i też trochę inaczej bowiem po druzgocącej klęsce poniesionej w nierównej walce z niesprzyjającą aurą we wrześniu ubiegłego roku w rumuńskim Retezacie tym razem dobrze mi już znany Łuk Karpat postanowiłem ominąć...szerokim łukiem.
ominąć...szerokim łukiem.
Jak postanowiłem...tak jednak nie zrobiłem i pomimo naprawdę szczerych intencji, a dodatkowo przy całkiem sensownych połączeniach kolejowo – autobusowych zupełnie spontanicznie w dzień wyjazdu, będąc już praktycznie zdecydowanym na kupno biletów do Sofii postanowiłem zmienić plany, by ostatecznie zamiast do autobusu do stolicy Bułgarii wsiąść do pociągu zmierzającego do Budapesztu. Stąd już w dalszą drogę udałem się nocnym pociągiem wprost do... Rumunii, by ponownie stanąć w szranki ze wspomnianym wcześniej Retezatem. Zmiana decyzji i pewne ryzyko związane z niepewną prognozą pogody w tym rejonie dawały powody, by sądzić, że nieuchronna klęska w górach niczym burza wisi w powietrzu. Jak się jednak niebawem okazało realia rozwiały nie tylko wszystkie ołowiane chmury kłebiące się nad górami, ale przede wszystkim moje obawy.