Piryn jest drugim pod względem wysokości najwyższym pasmem w całej Bułgarii. Jego dominujący nad resztą wierzchołek Wichren (2914 m n.p.m) przegrywa jednak rywalizację o palmę pierwszeństwa zaledwie o jedenaście metrów z położonym w sąsiednim pasmie Riła szczytem Musała (2925 m n.p.m). Ta niewielki z pozoru niuans, zdawać by się mogło nie powinnien robić większej różnicy dla większości miłośników gór. A jednak. To Riła jest zdecydowanie bardziej oblegana przez turystów niż oddalony o kilkadziesiąt kilometrów Piryn. To dobrze. Góry o tej porze roku będę miał bowiem w zasadzie na wyłączność.
Miano najwyższych gór w kraju to bez wątpienia kluczowa przyczyna zwiększonej popularności Riły wśród turystów. Drugi jednak nie mniej ważny czynnik to bliskość Sofii i dogodnego z nią połączenia. Z kolei efektem znacznej przewagi zainteresowania Riły nad Pirynem jest przede wszystkim zdecydowanie bardziej zagęszczona sieć schronisk w samych górach. Dzięki temu statystycznie odległości pomiędzy każdym kolejnym schroniskiem w Rile pokonuje się w czasie od trzech do czterech godzin. W przypadku Pirynu natomiast czasy przejść z jednego schroniska do drugiego znacznie się wydłużają i mogą potrwać nawet cały długi dzień, lub też w zależności od warunków pogodowych nawet i dłużej. To jednak sytuacje skrajne dotyczące wyjątkowo ambitnych planów trekkingowych w połączeniu z bardzo niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi. A skoro o nich mowa. Warto wspomnieć, że nazwa Piryn pochodzi od Peruna najwyższego bóstwa słowiańskiego panteonu, boga grzmotów oraz piorunów. Biorąc pod uwagę częstotliwość oraz siłę nękających mnie podczas pobytu w górach burz, na własnej skórze przekonuję się, że ich nazwa wcale nie została nadana na wyrost.
Pierwszy poranek w górach wita mnie jednak niczym niezmąconym błękitem nieba. Lekki, orzeźwiajacy powiew powietrza spływającego z wyższych partii gór rozwiewa resztki snu i wciąż odczuwalnego zmęczenia po długiej drodze do Bułgarii. Niezależnie od tego i tak pierwszy dzień zamierzam przeznaczyć wyłącznie na dotarcie do oddalonego od Banska o kilka godzin marszu schroniska Demjanica, a w dalszej kolejności na oddanie się mentalnej regenracji w typowo górskiej scenerii. Czeka mnie zatem całkiem przyjemny dzień. Lecz jak się niebawem okaże tego dnia odpoczynek nie będzie mi pisany. A wszystko w wyniku pomyłki, którą popełniam już na początku drogi. Bo choć szlak oznaczny jest bardzo wyraźnie to mimo to z niezrozumiałych na początku dla mnie przyczyn udaje mi się go zgubić. Co gorsza własny błąd w pełni uświadamiam sobie dopiero po kilku godzinach marszu w kierunku zupełnie innym aniżeli wspomniane schronisko. Na tym etapie jednak nie potrafię znaleźć przyczyny pomyłki tym bardziej, że przez cały czas podążam niebieskimi oznakowaniami, a zatem kolorem, który według mapy powinien zaprowadzić mnie bezpośrednio do schroniska. Nie zmienia to jednak faktu, że topografia terenu zupełnie nie zgadza się z obrazem na mapie. W związku z tym postanawiam zawrócić, licząc po cichu, że jeśli doszło do pomyłki z mojej strony to nie na początku drogi lecz dużo później. Niestety przyczynę fatalnej pomyłki odkrywam dopiero dwie godziny niżej na skrzyżowaniu asfaltowej drogi z szutrową, na którym łączą się ze sobą dwa...niebieskie szlaki. Pierwszy z nich i właściwy, oznakowany niebieskimi prostokątami prowadzi dalej asfaltem w górę, by zaledwie za kilkadziesiąt metrów (sic!) wyżej odbić na ścieżkę, która wzdłuż rzeki prowadzi prosto do schroniska Demjanica. Drugi natomiast wyraźniej zaznaczony przez co przeze mnie wybrany prowadzi w zasadzie nie wiadomo dokąd. Nie jest bowiem oznaczony na mapie. Ruszam jednak dalej. Tym razem już prawidłowym szlakiem, który jest ewidentny i stopniowo wzbija się do góry wzdłuż rzeki. Dość uciążliwym problemem natomiast staje się burza, która łapie mnie dość nieoczekiwanie po drodze. Dzień jednak powoli chyli się pomału ku końcowi, dlatego kontynuję podejście dalej i ostatecznie dopiero tuż przed zmrokiem dochodzę do celu w strugach ulewnego deszczu. Ciepło płynące z wewnątrz schroniska wraz z zapachem palącego się w kominku drewna wystarczają jednak, by nieoczekiwany przebieg całego dnia potraktować z lekkim uśmiechem na twarzy.
Choć weekend jest w pełni schronisko świeci pustkami. Poza mną, gospodarzami, trzyosobową grupą bułgarskich turystów nikogo tu nie ma. Niewiele później okazuje się, że w odróżnieniu do polskich schronisk nie panują tu również skrupulatnie przestrzegane zakazy dotyczących gotowania i spożywania własnych posiłków oraz surowe wytyczne dotyczące samego zachowania się (i nie chodzi tu bynajmniej wyłącznie o aspekt rozrywkowy) wpływające zwykle dość negatywnie na atmosferę panującą w całym obiekcie. Tutaj jest dokładnie odwrotnie dlatego gotowanie oraz konsumpcja własnych posiłków nie jest żadnym problemem, tak samo zresztą jak darmowy wrzątek czy spełnienie jakichkowiek innych potrzeb turysty rzecz jasna w miarę możliwości samego przybytku. Z kolei ceny nie są wcale wygórowane i tylko niewiele różnią się od sklepowych. Oczywiście Bułgaria to nie Polska dlatego przeniesienie pewnych standardów z jednego kraju do drugiego nie jest możliwie, biorąc pod uwagę chociażby rozbieżną legislatywę dotyczącą zasad prowadzenia turystycznych obiektów. Niemniej na podstawie zbieranych latami doświadczeń ze schronisk rumuńskich, słowackich, a teraz bułgarskich mam nieodparte wrażenie, że problem polskich schronisk i panującej przynajmniej w części z nich grobowej atmosfery leży głównie w wiążących ręce dzierżawcom lub też właścicielom turystycznych obiektów regulacji prawnych niemających niestety często zastosowania w praktyce. Ciężko mi bowiem wyobrazić sobie sytuację w którymkolwiek polskim schronisku zrzeszonego do PTTK, by zaraz po przyjściu przemoczone do suchej nitki ubrania z inicjatywy gospodarza lądowały na krześle przy kominku, z kolei właściciel tak samo mokry jak jego rzeczy został zaproszony do suto zastawionego stołu, przy którym akurat balują właściciele z królującą na nim niepodzielnie domową rakiją. Takie sytuacje nie są tu wcale rzadkością, choć faktem jest, że zdarzają się tylko poza sezonem. W jego pełni i całkowitego obłożenia schroniska nie ma natomiast na to czasu niemniej i jestem przekonany, że ludzka twarz gospodarzy jest przy tym zachowana. Przykładem na to jest chociażby możliwość rozbicia namiotu w sąsiedztwie schroniska w przypadku braku wolnych miejsc. Niby nic wielkiego, a jednak. Bo w konteście zupełnie przeciwnego trendu coraz wyraźniej widocznego w naszych, najwyższych górach, którego jednym z wyników jest chociażby zniesiona ostatnio możliwość spania w jednym ze schronisk tatrzańskich na przysłowiowej glebie wydaje się, że o tak otwartym podejściem do plecakowego turysty możemy póki co w Tatrach tylko pomarzyć. Ochrona przyrody to jedno, drugie natomiast to okazanie choć minimalnego zaufania w stosunku do prawdziwych turystów, którzy nad własną wygodę przekładają możliwość obcowania z przyrodą. Lecz Ci stanowią już niestety mniejszość najwyraźniej więc wydawane odgórnie i lokalnie dyrektywy wychodzą naprzeciw tym, którzy skłonni są płacić za pokoje w schroniskach niż tym, którym wystarczy za nocleg podłoga, a zamiast resturacji własny prowiant. Na szczęście nie wszędzie tak jest i wciąż istnieją miejsca w polskich górach, w których plecakowy turysta może poczuć się jak w domu. Ja jednak jestem od nich bardzo daleko, a jednak czuję się tu doskonale.
Każde góry są inne i nie ma na świecie drugich, takich samych. Niektóre są położone bliżej względem siebie niektóre nieco dalej, niektóre zaś dzielą od siebie setki, a nawet tysiące kilometrów niektóre wreszcie dzielą morza i całe oceany. A wśród tych gór rozsianych po całym świecie stoją z prawdziwego zdarzenia schroniska zaszyte głęboko w dolinach albo też wysoko tuż pod postrzępionymi graniami. Nie zawsze więc łatwo do nich dotrzeć lecz naprzekór temu te skromne przybytki zasypane przez większość część roku głębokim śniegiem i smagane podmuchami huraganowych wiatrów stają się mekką wielu, którzy są skłonni zrezygnować z wygód codziennego życia na rzecz krótkiej chwili spędzonej w ich wypełnionych niepowtarzalną atmosferą i pozbawionych większości udogodnień wnętrzach. I niezależnie od pasma, kraju czy też nawet kontynentu, na którym się schroniska znajdują jest ona wszędzie taka sama zupełnie tak jak gdyby istniał na nią przepis bardzo starannie pielęgnowany i przekazywany wyłącznie między ich gospodarzami.
Lecz podobnych schronisk nieustale ubywa. Jedne powoli niszczeją drugie natomiast zakażone wirusem komercjalizacji stopniowo dosięgającym coraz wyższych partii gór przechodzą transformację, stając się niepostrzeżenie luksusowymi hotelami. Tu w Pirynie wciąż jest jak dawniej, choć pierwsze symptomy przemian już pną powoli się z Banska do góry. Póki co dotarły one tylko do schroniska Wichren, które obecnie nie spełnia już swojej pierwotnej roli. Dzisiaj to bowiem ogromny hotel obdarty z jakiegokolwiek klimatu. Grobowa atmosfera panująca w sterylnie czystej stołówce potęgowana przez zawiszony na ścianie telewizor emitujący przez większą część dnia szczytowe dokonania bułgarskiej pop kultury mówi sama za siebie. Sytuacji nie ratuje nawet palący się wewnątrz kominek, który ginie w niewyraźnej całości, co sprawia, że w odróżnieniu do schroniska Demjanica nie chce się tu po prostu siedzieć. Argumentemi jednak przemawiajacymi na korzyść schroniska to wciąż dość przystępne ceny dla plecakowego turysty oraz fakt, że obiekt stanowi doskonałą bazę wypadową na najwyższy szczyt całego pasma – monumentarny Wichren, co sprawia, że wariant noclegu w tym miejscu warto mimo wszystko rozważyć.
W oddróżnieniu do Tatr tutejsze góry o tej porze roku są zupełnie puste. Przez cały, kilkudniowy pobyt spotykam zaledwie trójkę Bułgarów i czworo Polaków i to tylko w schroniskach. Na szlaku natomiast zupełnie nikogo. Taka sytuacja stwarza więc doskonałe warunki na biwak pod chmurką w górskiej scenerii. Teoretycznie taka forma noclegu nie jest tu dozwolna, w praktyce jednak „wystarczy zejść ze szlaku i specjalnie się z tym nie afiszować” – tłumaczy Kiryl – gospodarz schroniska Demjanica. Najwyraźniej nocleg pod namiotem nie jest tutaj traktowany jako poważny występek dlatego strażnicy przymykają na to oko.
Niestety w ostatniej chwili decyduję się zostawić namiot w domu. Z jednej strony żałuję, z drugiej natomiast cieszę się z takiego obrotu sprawy. Pogoda w górach bowiem jest bardzo zmienna i każdego dnia bez wyjątku dosięga mnie na szlaku solidna burza. Oprócz tego przelotne odpady deszczu zarówno podczas dnia jak i nocy nie są rzadkością. O tej porze roku to jednak nic dziwnego, tak samo jak zalegający w wyższych partiach śnieg, który w szczególności na stromych stokach i przełęczach robi na tyle poważne problemy, że zmusza miejscami do użycia czekanu i raków. Bez nich bowiem przejście niektórych odcinków byłoby dość niebezpieczne. Cięzkie warunki niestety dotyczą również osławionego szlaku po grani Konczeto łączącej szczyty Banski Suchodoł (2884 m n.p.m.) i Kuteło (2908 m n.p.m.) Grań przebiega na wyskości 2780 m n.p.m i po obu stronach opada stromymi ścianami, z których północno – zachodnia o wysokości około trzystu metrów jest niemal pionowa. I choć na grani rozpięta jest stalowa poręczówka, do której można wpiąć się przy pomocy lonży to według relacji zarówno spotkanych Rodaków i Bułgarów, którzy próbowali tamtędy przejść jest to dla zwykłych śmiertelników ze względu na warunki i tak jest raczej niemożliwe.
Kaprysy pogodowe, trudne warunki na szlakach i z tym związane ograniczone możliwości trekkingow. To specyfika wyjazdu w Piryn poźną wiosną. Podczas lata i jesieni natomiast za cenę dobrej pogody przepełnione schroniska i tłumy na szlakach. Innymi słowy coś za coś. To dylemat, przed którym stoją wszyscy wybierający się w tutejsze góry. Pole manewru wąskie, choć w odróżnieniu do przepełnionych przez cały rok szlaków i schronisk wielu pasm górskich w Europie przynajmniej jakieś. Niezależnie jednak, który wariant przyjdzie nam wybrać Piryn i tak pozostaje górami, w których wciąż można doświadczyć noclegu pod chmurką czy też zażyć magicznej atmosfery schroniska górskiego, a to przynajmniej dla mnie stanowi esencję i obowiązkowy element każdej udanej górskiej wyprawy.