Żyję w czasach, w których podróżnik i odkrywca to gatunki niemal wymarłe. Wszystkie białe plamy na mapie świata już dawno wypełniły kolory. Smaki i zapachy odległych miejsc dzięki postępującej globalizacji zagościły na półkach niemal już wszystkich osiedlowych sklepów, a obyczaje odległych kultur na dobre zdążyły wymieszać się z naszymi. W zamian natomiast wszędzie tam gdzie niegdyś docierali pierwsi podróżnicy osiedlił się na stałe gatunek, który podobnie jak gołąb skalny posiadł umiejętność adaptacji w zasadzie do każdych warunków – turysta masowy – chyba najbardziej rozpowszechniony na świecie towar eksportowy cywilizacji zachodniej. Stopniowo zasiedlając pobudzające niegdyś wyobraźnię przestrzenie i miejsca nie tylko zmienia na własny użytek ich pierwotny charakter, ale również wydziobuje w najlepsze ostatnie ziarna historii zasiane przez ich pierwszych odkrywców. Słowem ciekawość świata, pasję nierzadko nawet i heroizm zastąpił po prostu kaprys i moda, a niewygodę wilgotnego namiotu luksusowy hotel. Najwyraźniej jednak geograficzna ewolucja tak właśnie chciała. Lecz na przekór temu wciąż istnieją miejsca, które jeszcze nie wpadły w szpony masowego turyzmu. By jednak do nich dotrzeć nie pozostaje nic innego jak tylko wcielić się w rolę dawnych odkrywców opętanych irracjonalną potrzebą wyszarpania tajemnicy każdego białego punku na mapie, zakrętu drogi czy górskiej przełęczy. To chyba najlepszy sposób by wybrać nieuczęszczane ścieżki omijające szerokim łukiem gęstniejący w oczach archipelag wysp „all inclusive” – stwierdzam w myślach pewnego listopadowego wieczoru i zaczynam snuć plany dotyczące kolejnego wyjazdu. Tym razem celem jest Ameryka Południowa, a dokładniej jej drugi pod wględem wysokości punkt – wulkan Ojos del Salado. Stąd do realizacji pomysłu jeszcze bardzo daleka droga niemniej najważniejsze już za mną – decyzja zapadła. Plan już zakiełkował. Teraz należy więc go już tylko starannie pielęgnować, by niebawem nabrał realnych kształtów...