Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Argentyna/Chile. Oczy słonej góry...    Z powrotem w domu...
Zwiń mapę
2017
18
sty

Z powrotem w domu...

 
Słowacja
Słowacja, Bratislava
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 28111 km
 
Santiago to miasto, którego ogrom nie pozwala na pełne poznanie. No chyba, że ma się do dyspozycji nieograniczną ilość czasu. Ja takiego komfortu niestety nie mam dlatego pobyt w stolicy Chile to dla mnie nieustanny dylemat wyboru. Dokad pójść, co zobaczyć, a co ostatecznie odpuścić. Oczywiście w takich sytuacjach przemysł turystyczny wspaniałomyślnie podaje pomocną dłoń, podsuwając na tacy przewodniki, prospekty reklamowe czy też strony internetowe efektownie prezentujące wszystkie żelazne punkty, które po prostu TRZEBA zobaczyć. Lecz ja nie ulegam tak łatwo pokusie zrzucenia odpowiedzialności z własnych barków. Staram się więc, bo zwyczajnie lubię dobierać treści swoich podróży tylko i wyłączenie w oparciu o własne upodobania i zainteresowania. W rezultacie wytyczone na tej podstawie ścieżki, którymi podążam szerokim łukiem omijają atrakcje z cyklu „must see”...Zazwyczaj. Byłoby bowiem z mojej strony skrajną głupotą trzymać się tej zasady tylko z przekory.
Nawet dla najbardziej zatwardziałych antagonistów masowej turystyki istnieją przecież miejsca, które z powodów innych aniżeli tylko sama popularność stanowią na tyle dużą wartość, by je odwiedzić. I choć zwolennikiem komercyjnej turystyki zdecydowanie nie jestem to jednak jej fanatycznym przeciwnikiem również nazwać się nie mogę, bo wszystko, co skrajne budzi moją wielką obawę. W związku z tym nie zawsze odwracam się na pięcie w ramach manifestu na widok miejsc o zwiększonej koncentracji zorganizowanych wycieczek i czasem zdarzy się, że ulegam ciekawości i zanurzam się w gęstym tłumie turystów...
Właśnie do takich należy targ rybny Mercado Central położony tuż obok przecinającej na pół rzeki Mapocho. Mniej więcej w okolicach południa gromadzi zdecydowaną większość wszystkich gringos przebywających akurat w Santiago. Bo targowisko funkcjonujące w mieście nieprzerwanie od 1872 roku każdego dnia wystawia interesujący spektakl, który z czasem rozsławił je na całym świecie dlatego codziennie ustawiają się tu długie kolejki chętnych, by je zobaczyć. Bez szerokiego wyboru ryb i całej gamy najdziwniejszych owoców morza wyławianych z czeluści zimnych wód Pacyfiku przedstawienie nie mogłoby się obejść. To jednak ich sprzedawcy odgrywają główną rolę jak zresztą na każdym targu świata. Zasada bowiem niezależnie od miejsca zawsze jest ta sama. Tak jak klienci poszukujący najlepszych produktów tak samo oni z zimnym wyrafinowaniem szukają swoich ofiar pośród tłumu ludzi przeciskających się przez wąskie uliczki bazaru. Lustrują więc uważnie z góry na dół każdego przechodnia zupełnie niczym wprawni myśliwi starający się oddzielić od stada roślinożerców najsłabsze osobniki. Wypatrzyć potencjalny łup to jedno zwabić i złowić natomiast to już jednak coś zupełnie innego. Konkurencja przecież nie śpi, a dzisiejszy klient w kontekście ogromnej konkurencji na rynku jest dużo bardziej wybredny niż kiedykolwiek przed tym. Tak więc nawet najwyższa jakość produktu tak samo jak uprzejmość nie wystarczą. To zdecydowanie za mało. U upatrzonej ofiary trzeba więc wzbudzić głęboką potrzebę kupna produktu, z której ona sama jeszcze w ogóle nie zdaje sobie sprawy. Do tego jednak już dużo wcześniej należy nakreślić misterny plan, który przy użyciu kilku opanowanych do perfekcji trików i szczypty aktorskich umiejętności umożliwi zwabienie kupującego w pułapkę, z której jednym wyjściem będzie wyjęcie portfela i wykupienia się z potrzasku, w który nawet niewiadomo jak się wpadło.
I kiedy tak przechadzam się po śliskich od skapującej zewsząd wody i przepełnionych zapachem oceanu korytarzach targu podziwiam lekkość i wyszukane metody z jakimi sprzedawcy zarzucają sidła na swoje ofiary. Nie zamierzam jednak być tylko biernym obserwatorem całego przedstawienia lecz również jego aktywnym uczestnikiem. Raz po raz więc ulegam pokusie i chwytam niczym ryba zarzuconą przez sprzedawców przynętę. Nie po to, by usłyszeć „uszytą na miarę” portfela zagranicznych turystów cenę, lecz po to, by przekonać się gdzie tak naprawdę jestem. Bo bardzo lubię targi, wszystkie osiedlowe bazary i małe, przytulne ryneczki z zieleniną, które tam gdzie mieszkam nie są jeszcze gatunkiem wymarłym. Bywałem na wielu bazarach. Azjatyckich i wschodnioeuropejskich. Czasem mniejszych, czasem większych. Czasem tych zupełnie prowincjonalnych, a czasem tych największych w całej Azji. Niezależnie jednak od ich skali i położenia zawsze istniała możliwość dialogu na linii kupujący – sprzedający. Slowem istniała możliwość pertraktacji. Potencjalny nabywca i sprzedawca tworzyli bowiem dwa przeciwstawne, lecz zawsze równe siebie obozy aktywnie szukające nici porozumienia, która ostatecznie prowadziła do cenowego konsensusu. I choć każda ze stron stosowała różne metody i zagrania podczas cenowych rokowań to zasady gry jakim jest targowanie się na to pozwalają. Bo prowadzenie negocjacji stanowi przecież sens istnienia targów.
Tu natomiast gdzie obecnie się znajduję jest zupełnie inaczej. I choć jak na prawdziwy bazar przystało jest gwarno, barwnie i miejscami bardzo dynamicznie to jednak nikt nie chce słyszeć o targowaniu. Cena proporcjonalna do zawartości portfela bogatego gringo, który jest tu głównym klientem jest więc niezmienna i mimo usilnych starań nie podlega żadnym pertraktacjom. Zasada funkcjonowania Mercado Central kłóci się w ten sposób z istotą tryskających wigorem targowisk i lokalnych bazarów pogrążonych w ożywionych rozmowach i rokowaniach. Bo mimo iż, szalki wagowe na nich równie precyzyjnie odmierzają ciężar wybranych przez nas produktów to sprzedawca jednak często potrafi zaskoczyć, dorzucając jeszcze do naszych zakupów od siebie coś ekstra na drogę. A często jeśli nawet nic nie kupujemy poczęstować po prostu soczystym owocem, pytając przy tym skąd jesteśmy i co tu robimy. I kiedy wydaje się, że to koniec niespodzianek zostajemy w komplecie obdarowani już zupełnie na pożegnanie spontanicznym uśmiechem, którego w żaden sposób nie można wytargować. Jest on bowiem bezcenny i sprawia, że chce się za każdym razem w takie miejsca wracać. Niekoniecznie na zakupy, te są tak naprawdę tylko pretekstem lecz do ludzi i ich wziętych z życia opowieści, które krążą pomiędzy stoiskami niczym gorące bułeczki w przeciwieństwie do bijących emocjonalną pustką galerii handlowych czy też doskonałych lecz jednak wciąż tylko imitacji targowisk jakim jest chociażby targ rybny w Santiago.
Bo Mercado Central to nic innego jak tylko wynik przemyślanego zabiegu marketingowego, który przeobraził zwykły bazar w przynoszącą dochód atrakcję turystyczną z najwyższą klasą świeżości morskim asortymentem. Bo nie sprzedaż świeżej ryby jest jego głównym przeznaczeniem lecz przede wszystkim możliwość jej bezpośredniej konsumpcji w otaczających z każdej strony jądro budynku małych mniej lub bardziej luksusowych restaturacjach. Kończącym dzieła uzupełnieniem całości jest natomiast cały szereg kramików z pamiątkami cieszących się powodzeniem wśród turystów wcale nie mniejszym aniżeli gastronomiczne części Mercado Central.
Lecz nie zawsze tak było. Niestety jednak w dobie zakupów online i zakorzenionych już głeboko w naszej kulturze niedzielnych wypraw do galerii handlowych i związanych z nimi jednorazowych zakupów tygodniowych sens istnienia targowisk został niemal zatracony. Na to nie ma i czasu i ochoty. Szaleńczy wyścig zniżek i wyprzedaży – wynik niepohamowanego kosumcjonizmu w skali globalnej – odwrócił bowiem całkowicie uwagę bogacącego się społeczeństwa od rzeczy małych i przyziemnych, eliminując w ten sposób skutecznie konkurencyjność bazarów i znanych mi z dzieciństwa osiedlowych ryneczków, na których stawiałem pierwsze „zakupowe” kroki, poznając przy tym stopniowo tajniki drobnych, handlowych pertraktacji.
Widuję, co prawda w moim świecie targowiska, które jakimś cudem przetrwały. Dziś stanowią one jednak oderwaną od rzeczywistości maleńką enklawę przeszłości zamkniętą szczelnie przez nowoczesną teraźniejszość. Ale i ona ma przecież swoje plany. Jej niezaspokojony apetyt każe więc rozpychać się szeroko łokciami i szukać nowych miejsc do ekspansji zbliżającej się wielkimi krokami przyszłości. Jest więc tylko kwestią czasu kiedy wszystkie targi utrzymywane jeszcze przy życiu przez kurczącą się z każdym dniem grupę ludzi nieprzystosowanych, którzy utkwili gdzieś na rozjeździe między przeszłością, a przyszłością ustąpią pola kolejnym marketom i biurowcom.
Ich jedyną szansą na przetrwanie zdaje się więc przeobrażenie w przynoszące zysk jak Mercado Central uliczne teatry, w których grany od lat ten sam spektakl, choć opowiada o prawdziwych wydarzeniach, które niegdyś się tam rozgrywały wplata jednak wygodne dla siebie elementy fikcji, które oddalają go od odchodzącej powoli w niepamięć rzeczywistości prawdziwych targowisk. Dlatego jeszcze w trakcie opuszczam przedstawienie i kieruję się na drugą stronę rzeki Mapocho gdzie nieopodal jej brzegu stoi alter ego Mercado Central – miejski targ mięsno – warzywny...
Mapocho nie tylko przecina Santiago na pół. To również nieformalna granica między dwoma całkowicie różnymi od siebie światami. Lewy brzeg rzeki to strefa strzelistych wieżowców, wszystkich instytucji państowych oraz większości zabytkowych budowli, z których na przemian wychodzą i wchodzą zarówno białe kołnierzyki jak i turyści. Most zawieszony nad mętnym nurtem rzeki stanowi natomiast wrota do zupełnie innego świata. Szerokie, proste prospekty nowoczesnego centrum zaczynają się nagle zwężać i wyginać w różne kierunki, a chodniki dramatycznie zagęszczać. Nie trwa więc długo nim na dobre grzęznę w bezkresnym tłumie. Wokół roztacza się kakafonia dźwięków. Trąbienie samochodów, nawoływania ulicznych sprzedawców nieznanego mi jedzenia, kłótnie i głośne rozmowy, z oddali dochodzące przytłumione odgłosy muzyki. Słowem cały kalejdoskop bodźców rozpraszających moją uwagę. Koncentuję się więc na wszystkim tylko nie na swoim aparacie i dokumentach schowanych w jego etui, które jak mam w zwyczaju noszę przewieszone na plecach. Mało roztropnie dlatego los drogocennych rzeczy pozostawionych bez opieki w takich warunakach jest przesądzony. Kwestią czasu, a raczej zaledwie kilku minut jest więc próba ich kradzieży. Na szczęście dla mnie tylko próba. Kilkunastoletniemu złodziejowi tym razem brakuje bowiem odrobiny zimnej krwi. Aparat, dokumenty i pieniądze w ten sposób wciąż należą do mnie. I choć podobne rzeczy wpisane są w takie miejsce postanawiam się bardziej pilnować, co niestety odbija się w ostatecznym rachunku na praktycznie zupełnym braku zdjęć twarzy i ludzi, których nie potrafię fotografować.
W międzyczasie wchodzę do środka hali targowej. Wnętrze aż wrze, przypominając kocioł, który kipi od emocji i donośnych krzyków przekupek. Wnioskując po ich różnorodnej urodzie budynek targu skupia w sobie przekrój narodowościowy całej Ameryki Południowej. Brakuje w zasadzie tylko białych jak mąka twarzy gringos, którzy tu raczej się już nie zapuszczają. Bo okolice miejskiego targowiska odsłaniają zupełnie inne oblicze Santiago. To tutaj do każdego straganu wiją się długie kolejki nie tylko rodowitych chilijczyków, ale przyjezdnych za pracą boliwiańskich i peruwiańskich indian, ciemoskórych Brazylijczyków i Kolumbijczyków oraz całej reszty przedstawicieli zapewne wszystkich państw kontynentu, których rozpoznać nie jestem już w stanie. Niezależnie jednak od kraju pochodzenia wszyscy z nich kupują na targu, bo jest po prostu taniej, ale też i smaczniej. Ze względu na swoje zrożnicowanie kulturowe bazar oferuje bowiem szeroką gamę produktów z całej Ameryki Południowej. Szczypta opuszczonego domu serwowana jest tutaj zarówno w surowej postaci jak i gotowych dań przyrządzanych w wiecznie zapełnionych knajpkach rozsianych po jego całej powierzchni targu.
Oprócz zakupów to również miejsce spotkań gdzie załatwia się wszystkie sprawy. Jego okolica natomiast to wielka noclegownia dla wszystkich tych, którym z różnych powodów w życiu się nie udało. W tym również i bezpańskich psów, które zgromadzone w liczne watahy wraz z całym zastępem bezdomnych budzą pewne obawy wśród nieprzyzwyczajonych do podobnych widoków przyjezdnych. Pokonanie tej bariery otwiera jednak bramy do kolejnego świata. Również w Sanitago zresztą jak w każdej innej części świata chińska dzielnica, bo o niej właśnie mowa potwierdza, że jest synonimem doskonale zorganizowanego organizmu, w których każda z jego składowych pełni jasno określoną funkcję. Wnioskując po dobrej klasy samochodach parkujących na chodnikach krętych uliczek handlowych wygląda na to, że każdy z elementów tej skomplikowanej całości ma się tutaj całkiem nieźle. Wałęsając się tak przez dłuższy czas po gęstej plątanienie ulic tworzących chiński dystrykt wracam myślami do dawno już odbytej podróży do Chin, przypominając sobie przy tym wszystkie smaki, zapachy i zachowania ludzi. I kiedy tak o tym myślę mogę wyjść z podziwu dla zdoloności adaptacyjnych Chińczyków. Wszędzie tam bowiem gdzie do tej pory spotykałem chińską mniejszość zawsze czułem atmosferę autentycznej chińskiej ulicy. Zupełnie tak jakby została ona spakowana do walizek chińskich emigrantów, a nie odtworzona całkowicie na nowo.
I choć moja ciekawość nie została jeszcze zaspokojona i chciałbym odkrywać kolejne, schowane w głębokim cieniu strzelistych biurowców małe światy – jestem bowiem pewien, że Santiago kryje ich w swoim wnętrzu jeszcze co najmniej kilka– to jednak dalej zapuścić się już nie zdołam. Na to brakuje po prostu czasu. Odkąd wróciłem na dobre z gór do cywilizacji ten znów zaczął płynąć lecz tym razem jakby dużo szybciej. Jakakolwiek byłaby prawda to jednak faktem jest, że mój czas w Santiago i Ameryce Południowej wraz z zachodem słońca dobiegnie końca. I kiedy to się stanie, a ja ponownie zza okiem samolotu spojrzę na całe Chilę i Argentynę nie ujrzę już tego samego kolorytu, który widziałem oczami wyobraźni, lecąc miesiąc temu w przeciwną stronę. Choć będzie on wciąż barwny to jednak już trochę wyblakły jakby sprany z większości moich przedwyjazdowych wyobrażeń. Bo mimo, iż w pełni zdaję sobię sprawę, że tak naprawdę o tutejszą rzeczywistość, co najwyżej się otarłem to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że charakter samego Chile nie odbiega w żaden sposób od europejskich standardów, a wręcz nierzadko jest bardziej europejski od wielu europejskich krajów.
I choć teraz już wiem, że największych pokładów słynnego temperamentu i kolorytu Ameryki Łacińskiej należy szukać w zupełnie innej jej części to jednak jestem pewien, że również w Chile znajdują się ich złoża wcale nie mniejsze aniżeli wydobywanych tu na szeroką skalę surowców mineralnych. Niestety schowane głęboko pod maską przywdzianej europejskiej powściągliwości nie dają się tak łatwo odkryć. Na to potrzeba więcej czasu. Mój już się skończył dlatego wracam do domu z poczuciem pewnego niedosytu i być może nawet lekkiego rozczarowania. Z drugiej strony jednak silnej potrzeby powrotu. Tak wiele przecież zostało tu dla mnie do odkrycia...


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017