Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Argentyna/Chile. Oczy słonej góry...    W Santiago...
Zwiń mapę
2017
15
sty

W Santiago...

 
Chile
Chile, Santiago
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15557 km
 
Zaraz po wyjściu z hostelu na uśpioną jeszcze o poranku ulicę spotykam czekające już na mnie w jednej z witryn sklepowych własne odbicie. W tej chwili jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że tego dnia będzie kroczyć krok w krok tuż obok mnie niczym wierny pies u boku swego właściciela. Początkowo wpatrująca się we mnie znajoma twarz wyróżniająca się w gęstym tłumie Latynosów dodaje mi otuchy. Wraz z upływem czasu jednak kiedy już pomału zaczynam oswajać się z sytuacją jej obecność staje się coraz bardziej uciążliwa. Zamiast bowiem skupiać się na miejskim krajobrazie, który przewija się wokół mnie bez przerwy wpatruję się w samego siebie przeskakującego zwinnie z szyby na szybę wszelakich gablot sklepowych, biur i instytucji czy wreszcie wypełnionych po brzegi ludźmi restauracji. Różne nachylenie, kolor, oświetlenie i tekstura szyb zniekształcają moje odbicie, nadając własnej sylwetce nierzadko dziwacznych kształtów. Wpatrując się więc tak w przeróżne inkarnacje samego siebie zamiast rozglądać się wokół wracam myślami do lat dzieciństwa, podczas których niejednokrotnie przechadzałem się po zawiłych korytarzach wówczas tak bardzo tajemniczego dla mnie gabinetu krzywych zwierciadeł.
Lecz w tej chwili, lawirując tak po ulicznym labiryncie staram się jak najszybciej z niego wydostać i raz na zawsze zgubić wszystkie swoje wcielenia, które od momentu wyjścia z hostelu stale mnie prześladują. Kluczę więc nerwowo po ulicach, przecinając przy tym raz za razem szerokie strumienie białych kołnierzyków płynących rwącym nurtem w kierunku swoich miejsc pracy. Skręcam w lewo. Skręcam w prawo. I jeszcze raz w lewo. Przemieszczam się metrem lecz wpatrzonego we mnie własnego alter ego zmieniającego niczym w kalejdoskopie swoje barwy i kształty w żaden sposób nie jestem w stanie zgubić. A przynajmniej nie w centrum Santiago de Chile, w którym obecnie się znajduję...
Bo założone w 1541 roku przez hiszpańskiego konkwistadora Pedro de Valdivi’ego Santiago to dzisiaj nie tylko stolica Chile, ale również supernowoczesne centrum biznesowe całej Ameryki Południowej o klasycznym, szachownicowym układzie, w którym prostopadłe względem siebie ulice, krzyżują się ze sobą tylko i wyłącznie pod kątem prostym. I choć na pierwszy rzut oka ciężko doszukać się w tym dość przewidywalnym krajobrazie czegoś więcej to jednak miejskie bulwary przypominają mi do złudzenia wąskie górskie wąwozy wcinające się głęboko w piętrzące się wysoko do góry biurowce. Te natomiast całkowicie pokryte przezroczystym szkłem wyglądającym niczym spływająca z nich woda na myśl przywodzą ogromne wodospady spadające w dół z wysokich urwisk, z których najwyższy – budynek Gran Torre Santiago mierzący bagatela 300 metrów króluje zarazem pod względem wysokości na całym kontynencie łacińskim.
Nowoczesność to choroba, która zdążyła pogrążyć w nijakości już wiele miast, a wraz z nimi i miejsc, które niegdyś decydowały o ich wyjątkowym charakterze. Największym bowiem zagrożeniem, które ta przypadłość ze sobą niesie jest stopniowo postępująca unifikacja przestrzeni miejskiej według jednego ogólnoświatowo przyjętego wzorca. Niestety jednak mało wyszukanego. Bo drapieżna ekspansja nowoczesnych center biznesowych, wkraczając pomału na pierwotną przestrzeń miejską zmienia ją zawsze w ten sam sposób, nie mając litości ani dla historii ani też dla dziedzictwa kultury i tradycji. Pierwszą przecież można zamknąć w książkach bądź też zakurzonych gablotach muzealnych, drugą natomiast przenieść gdzieś na peryferia ekonomicznych priorytetów.
W odróżnieniu jednak do najstarszych i największych metropolii świata tutaj nie było raczej specjalnie czego spychać na rynkowy margines. Bo choć Santiago liczy sobie już niespełna pięćset lat to śladów dawnej świetności miasta próżno raczej szukać. Takiego okresu w historii stolicy Chile właściwie nie było. Hiszpanom bowiem nigdy nie udało się znaleźć w okolicach znacznych pokładów złota czy też innego drogocennego surowca. Nie byli więc zainteresowani większymi inwestycjami w prowincjonalnym wówczas miasteczku o znikomym znaczeniu. O spektakularne zabytki tym samym dzisiaj tu trudno tym bardziej, że to co stanowiło jakąś wartość zniszczyły dość często nawiedzające Chile trzęsienia ziemi. Dopiero na początku XX wieku w związku z odkryciem znacznych pokładów saletry na północy Chile miasto zażyło dynamiczny rozwój. Na tyle znaczący, by osiągnąć status najważniejszego i najnowocześniejszego w całym kraju.
W przypadku Santiago nowoczesnością zdążyło się zarazić jak dotąd nie tylko całe centrum, ale również zachodnie części miasta ciągnące się aż do podnóży ośnieżonych o każdej porze roku Andów. Spacer w tej części miasta zatem nie różni się zanadto od przechadzki po jakiejkolwiek z zachodnioeuropejskich metropolii. Ani niczym nie zaskakuje ani też nie wnosi niczego czym można by się albo zachwycić albo zainspirować. Z drugiej strony wizerunkiem centrum miasta nie można się też rozczarować. Krajobraz miejski wypełniają bowiem znane z zachodniego świata zastępy pracowników biurowych ciągnących niczym mrówki faraonki o poranku każdego dnia do pracy, wypucowane na błysk luksusowe samochody, unoszący się w każdym zakamarku zapach porannej i popołudniowej kawy i całej gamy przewidywalnych fast food’ów, z których tylko w zasadzie hot dog z pastą z awokado wnosi pewien powiew odświeżenia. Głównym motywem sceny, na której rozgrywa się cały spektakl stanowią natomiast przygniatające rozmachem szklane konstrukcje, których jednak śmiałe i futurystyczne kształty jednak gdzieś już kiedyś spotkało się na żywo w innych częściach świata. I wreszcie ta całkowicie kontrastująca z naturą południowców nadmierna prędkość życia, do której dla przyjezdnego niezmiernie ciężko się dostosować czy to przechodząc przez ulicę czy też robiąc zakupy w sklepie albo składając zamówienie w barze szybkiej obsługi, o poruszaniu się w metrze już nawet nie wspominając. No, ale to chyba również wspólny mianownik biznesowych części każdego miasta. Pieniądz przecież nie śpi.
Stadium choroby, która trapi Santiago najlepiej obrazuje widok na miasto ze wzgórza San Cristobal (800 m n.p.m.), o które opiera się centrum metropolii. Dopiero tutaj jak na dłoni widać kierunek ekspansji biurowców, które stopniowo kroczą na zachód w stronę Andów. Zupełnie tak jak gdyby chciały zdetronizować ich ośnieżone wierzchołki z pozycji najwyższych w całej okolicy.
Wniesienie San Cristobal będące jedną z kulminacji wąskiej grani należącej do jednego z odnóży Andów z oddali wygląda jak płetwa rekina wystająca znad powierzchni oceanu. Santiago położone jest bowiem w płaskiej niczym tafla wody kotlinie. Z tego też powodu może się poszczycić pierwszym miejscem w niechlubnym konkursie o miano najbardziej zanieczyszczonego miasta Ameryki Południowej. Lecz wzgórze San Cristobal to nie tylko punkt widokowy, z którego zaledwie jedno spojrzenie uświadamia rozmach całej stolicy Chile. To również najpopularniejsze w całym mieście miejsce spotkań i odpoczynku. I trudno się temu dziwić. Wzgórze w całości pokryte bujnym, zielonym lasem daje bowiem jak żadne inne miejsce w metropolii możliwość wyrwania się z objęć lepiących macek gęstego smogu, który przykrywa każdego dnia całe miasto. Z kolei schowany na szczycie wśród drzew kościół oraz 22 – metrowy pomnik Matki Boskiej stanowi magnez dla wszystkich potrzebujących duchownego wsparcia.
O ile wzgórze San Cristobal nigdy nie stało się świadkiem właściwie żadnego wydarzenia, które zmieniłyby bieg historii miasta, o tyle jego niższy odpowiednik, wzgórze Santa Lucia (629 m n.p.n.) wyrastające dosłownie w samym centrum zajmuje ważne miejsce w dziejach stolicy Chile. To właśnie tutaj wspomniany wcześniej konkwistador Pedro de Valdivia podczas oficjalnej ceremonii nadał miastu nazwę Santiago i od tego czasu wzniesienie po dziś dzień jest bacznym obserwatorem ewolucji miasta. Zatopione w cieniu starych drzew wzgórze otoczone zewsząd wysokimi ścianami szkła, betonu i kakofonii ulicznego zgiełku stanowi w całym centrum właściwie jedyną jako taką oazę spokoju dla skołatanych nerwów. Trzeba przyznać, że dość atrakcyjną. Bo oprócz głębokiego cienia, które rzucają rozłożyste drzewa znajdują się tu również dwa kameralne zamki powstałe u schyłku XIX wieku. Jeden z nich Castillo Hidalgo został wybudowany w celach obronnych. Drugi natomiast pełnił rolę cmentarza dla dysydentów w głównej mierze tych, którzy nie przestrzegali religii katolickiej. Zwieńczenie dzieła stanowi ogród japoński oraz wijące się wokół wzniesienia wysublimowane schody, które dodają wzgórzu Santa Lucia wdzięku. I choć ten piękny zakątek pozwala na chwilę ukojenia tuż po wynurzeniu się z otchłani ulicznego tłumu to jednak rozglądając się wokół odnoszę wrażenie, że jest to przywilej tylko dla tutejszej śmietanki oraz zagranicznych turystów. To dość wąskie grono dlatego postanawiam, że kolejny dzień spędzę już z całą resztą Santiago...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017