Po zakończeniu „akcji” na Aragacie do dyspozycji pozostaje nam wciąż kilka dni, w przeciągu których musimy zorganizować odwrót do Tbilisi skąd odlecimy już do domu. Z powrotem do stolicy Gruzji nie zamierzamy się jednak spieszyć. Powodem jest bowiem pogoda, która na północ od Armenii według prognoz nie różni się niczym od słoty, która zazwczaj już w listopadzie w całości pokrywa nieznośną szarością otaczającą rzeczywistość, w ktorej na co dzień się obracamy. Na bezpośrednią konfrontację z taką aurą nie jesteśmy jeszcze psychicznie gotowi. Poza tym Eyrwań i Armenia w ogóle wydają się na tyle interesujące by zostać tu nieco dłużej. Pomysłu jednak dokąd pojechać specjalnie nie mamy dlatego cały dzień po powrocie z Aragac’u postanawiamy przeznaczyć przynajmniej na powierzchowne poznanie stolicy Armenii. Na bardziej dogłębne nie starczy niestety już czasu. Zresztą już na pierwszy rzut oka widać, że prawdziwe oblicze Erywania schowane jest głęboko pod grubym makijażem sowieckiej architektury, który zamiast uwypuklić najlepsze cechy metropolii pozbawił je naturalnego uroku zresztą jak niejedno miasto znajdujące się w obrębie „Imperium”. Z tego tez powodu odnalezienie esencji Erywania wymaga czasu, którego aż tak dużo nie mamy w zanadrzu.
W przypadku Erywania nie tylko radziecka charakteryzacja ma wpływ na jego wizerunek. Ścisłe centrum przechodzi bowiem stopniową przemianę według współczesnych trendów, które decydują o wyglądzie zachodnich metropolii. W efekcie centrum Erywnia tworzy architektoniczny aliaż zachodniego przepychu o śmiałych i miejscami nieco nawet futurystycznych kształtach przypudrowanych dodatkowo barwnymi sklepowymi witrynami światowych marek i radzieckiego rozmachu o topornych rysach i stonowanych odcieniach, którymi nacechowana jest większość zabudowy miasta. Lecz mimo to Erywań wciąga na tyle, by poddać się całkowicie irracjonalnej potrzebie poznania tego, co kryje za sobą każdy kolejny róg ulicy. Bo choć nie trudno oprzeć się wrażeniu, iż dzisiaj Erywań bardziej pretenduje do miana jednej z europejskich stolic aniżeli azjatyckiej to wciąż w odrożnienieniu do jego zachodnich odpowiedników centrum miasta nie jest w ogóle przesiąknięte zapachami fast food’ów lecz wyraźnym aromatem mocnej kawy i tytoniu – używek, które głęboko wrosły w ormiańską kulturę.
Po dwóch dniach spędzonych w Erywaniu żegnamy się z miastem, choć niestety trochę przedwcześnie. Taką decyzję wymusza na nas jednak słota, która kilka dni temu obejmując swoim zasięgiem całą Gruzję według prognoz na swoją kolejną ofiarę upatrzyła sobie Armenię. W tej sytuacji postanawiamy więc wykorzystać ostatnie chwile słonecznej pogody i zatrzymać się po drodze do Tbilisi chociaż na jedną noc nad Jeziorem Sewan. Lecz szaruga jakby znając od samego początku nasze plany uprzedza nas i dociera tam przed nami skutecznie odbierając nam ochotę do czegokolwiek. Poza bezmyślnym wpatrywaniem się w smugi deszczu spływające po oknie, nie mając żadnych innych pomysłów na zagospodarowanie czasu postanawiamy więc ostatecznie wrócić do Tblisi, licząc po cichu, że może tam będzie trochę lepiej. Ale i tam okazuje się, że limit szczęścia do pogody najwyraźniej wyczerpaliśmy już dawno temu. Ściana deszczu, w którą wjechaliśmy nad Jeziorem Sewan towarzyszy nam bowiem nieprzerwanie nie tylko do przyjazdu do stolicy Gruzji, ale co gorsza aż do samego wylotu. I choć deszcz od czasu do czasu ustępuje na sile, a nawet tymczasowo ustaje to jednak jest to zbyt mało, by znaleźć głębszą motywację do śmielszej eksloracji miasta. Tym samym zmęczeni psychicznie, ale nie da się ukryć przede wszystkim fizycznie ograniczamy się do poznania miasta, krocząc w zasadzie wyłącznie po ścieżkach wydeptanych przez karawany turystycznych pielgrzymek z przeróżnych części świata.
Większość z utartych szlaków prowadzi w głąb starego miasta Tbilisi, które wciśnięte pomiędzy dwa górskie masywy i rozdzielone od siebie głębokim wąwozem rzeki Kury tworzy gęsty labirynt wąskich uliczek będący estetyczną ucztą dla oka. I mimo, że w całości zrestaurowana zabudowa starego miasta rzeczywiście robi duże wrażenie to jednak jej chirurgiczna sterylność, która w środku panuje niestety całkowicie zabija ducha, który niegdyś musiał wypełniać to miejsce. Bo czarującą atmosferę dawnych czasów i tworzących ją rdzennych mieszkańców już dawno przewiał wiejący z zachodu gwałtowy wiatr zmian, przynosząc ze sobą kramy z pamiątkami wypełniające każdą wolną przestrzeń, restauracje światowych sieci oraz niezliczone sklepy z winem i koniakiem, a przy nich nierzadko grupy turystów oddających się niepohamowanej konsumpcji tych jakże szlachetnych trunków.
Lecz mimo to Tbilisi tak samo jak Erywań jest pełne miejsc wolnych od niesmacznego splendoru, który wycieka z większości światowych stolic. Spływajce z okolicznych wzgórz uszczelnione niczym górskie lodowce i pozbawione kanalizacji ulice, z których podczas deszczu spływają niczym potoki lodowcowe strugi wody. Stojące nad chodnikami popękane i zmurszałe ściany domów, które jak ogromne, lodowe seraki w każdej chwili grożą zerwaniem. Powybijane okna i podupadłe balkony o zmyślnej ornamentyce balustrad pomiędzy którymi wiją się bujne pnącza winorośla. I wreszcie w tym wszystkim ludzie najczęściej już przekwitli, którzy tak samo jak alpiniści w górach najpierw zaakceptowali, by następnie przywyknąć do ciężkich warunków, które tutaj panują. I choć otoczenie, w którym przyszło tym ludziom żyć specjalnie nie zachęca to jednak tak jak w górach i tutaj nie sposób oprzeć się wrażeniu, że czas przestał tu zupełnie płynąć, a przestrzeń pomiędzy budynkami wypełnia harmonia.
Życie zatem ukryte w głębokim cieniu rzucanym przez monumentalne zabytki i rozświeconą nocą turystyczną część miasta wydaje się stanowić esencję Tbilisi niewidzialną jednak dla wszystkich, których uwagę przykuwa wyłącznie ładnie zapakowany o nęcącym zapachu lokalnej kuchni towar eksportowy stolicy Gruzji jakim jest jego ścisłe centrum. I choć rzeczywiście jest on wart spróbowania to jednak jestem przekonany, że Tbilisi ma znacznie więcej do zaoferowania. Lecz na tym etapie wyjazdu zwyczajnie brakuje mi już energii i motywacji. Głównym założeniem wyprawy od samego początku były bowiem góry, które choć wspaniałe to jednak wyssały do cna wszystkie moje siły tak teraz potrzebne na aktywną eksplorację miasta. Chociaż z drugiej strony może to i dobrze. Dzięki temu jest powód, by kiedyś tu wrócić...