Od momentu wyjazdu z Kazbegi czas nagle przyspiesza i pędzi przed siebie na złamanie karku zupełnie tak jakby zwietrzył, że do końca wyprawy dzieli nas już w zasadzie tylko ostatnia prosta. My również odnosimy takie wrażenie dlatego puszczamy się za nim w rozpaczliwą pogoń przez Gruzję i Armenię, próbując w ten sposób zmniejszyć dzielący nas do niego dystans. I poniekąd nam się to udaje. Po dotarciu do Erywania mamy bowiem jeszcze na tyle dużo czasu, by poczynić wszystkie niezbędne przygotowania do wyjazdu już wczesnym porankiem kolejnego dnia na sam Aragac – najwyższy szczyt Armenii. Tak przynajmniej mówi współczesna mapa. Według Ormian natomiast prawda jest zupełnie inna. Najwyższym szczytem Armenii jest przecież wyrastający tuż nieopodal Erywania potężny masyw Araratu niezależnie nawet od faktu, iż niespecjalnie łaskawy dla Ormian los sprawił, że dzisiaj góra w całości leży po tureckiej stronie granicy.
Aragac stanowi ostatnią pozycję na liście szczytów znajdujących się w kręgu naszych zainteresowań podczas tej wyprawy. I choć jest zdecydowane najniższy spośród nich to jednak wydaje się być najbardziej rozległy, posiadając aż cztery wierzchołki, z których północy jest najwyższy, sięgając wysokości 4090 m n.p.m. I to on jest głównym celem, choć niestety nie... moim. Stan mojego palca u nogi po całym dniu spędzonym w wilgotnym i mocno uwierającym bucie jest bowiem na tyle poważny by sprowadzić w momencie moje górskie ambicje ze szczytu najwyższej góry Armenii, co najwyżej na górną część piętrowego łóżka, na którym jestem ulokowany w hostelu. Zamiast gór rysuje się przede mną więc widmo spędzenia jutrzejszego dnia w Erywaniu. W innych okolicznościach pewnie taka perspektywa byłaby całkiem atrakcyjna niemniej w kontekście szykującej się nazajutrz górskiej eskapady niekoniecznie.
Z dużym uogólnieniem można stwierdzić, że zdobycie któregokolwiek z wierzchołków Aragac'u zazwyczaj związane jest w zależności od wyboru drogi przynajmniej z jednym noclegiem na szlaku. W wariancie najbardziej klasycznym tym miejscem jest zwykle okolica polodowcowego Jezioro Kari położonego na wysokości 3190 m n.p.m., do którego prowadzi asfaltowa droga wijąca się serpentynami z samego podnóża masywu. I choć w pierwotnym zamierzeniu została ona poprowadzona do zlokalizowanej tutaj stacji meteorologicznej oraz znajdujących się w pobliżu zrujnowanych budynków placówki naukowej, w której podczas II wojny światowej zostały zainicjowane badania promienia kosmicznego to dzisiaj sens jej istnienia nadaje przede wszystkim hotel z restauracją położony tuż nad jeziorem. Bo żywot placówki badawczej dawno już wygasł, o czy dobitnie świadczą jej nadgryzione zębem czasu zmurszałe budynki, z kolei stacja meteorologiczna, choć czynna również świeci pustkami w odróżnieniu do hotelowej restauracji, przez którą nawet teraz, już poza sezonem przewija się całkiem słuszna liczba ormiańskich turystów. W odróżnieniu jednak do nas, dla nich nie szczyt jest celem jednodniowej wycieczki lecz serwowane tutaj danie narodowe Armenii o dwuznaczniej nazwie hasz. Z narkotykiem poza nazwą nie ma ono jednak nic wspólnego. Jest bowiem niczym innym jak tylko zawiesistą i bardzo słona zupą gotowaną kilkanaście godzin na kości wołowej podawaną w akompaniamencie chrupiącego lawasza, piklowanych warzyw i zazwyczaj butelki wódki stanowiącej rosyjski akcent w ormiańską kuchnię.
Z Jeziora Kari jeden długi dzień w zupełności wystarcza, by przy nabytej aklimatyzacji oraz sprzyjających warunkach nie tylko wejść, ale również wrócić z powrotem na parking z najwyższego spośród wszystkich wierzchołków Aragac’u. Co więcej w przypadku niepogody bądź też jakiegokolwiek innego powodu jak chociażby problem z palcem u nogi, który uniemożliwiałby dalszą wspinaczkę istnieje zawsze możliwość odwrotu do hotelowej restauracji i zorganizowania transportu z powrotem do Erywania. Ów fakt, którego wcześniej sobie jakoś nie uświadamiałem stanowi więc na tyle sensowny argument, by ostatecznie zmienić zdanie i kolejny dzień spędzić na stokach Aragac’u aniżeli na ulicach gwarnego Erywania. Lecz w tej chwili nie wszystko jest w moich rękach. Zielone światło na mój udział w wycieczce musi przecież wydać reszta mojego zespołu dlatego moją argumentację przedstawiam głośno na forum. Ku swojemu zaskoczeniu nie słyszę jednak żadnego głosu sprzeciwu, co oznacza, że rzutem na taśmę rezerwuję sobie miejsce w samochodzie na jutrzejszy poranek.
A nadchodzi on nad wyraz szybko. Serwujemy sobie bowiem na dokładkę wieczorny spacer po wciąż pobudzonym o tej porze Erywaniu, który zanurzony w intensywnym aromacie kawy i oparach tytoniu wcale nie zamierza kłaść się spać. Bo w odróżnieniu do przykrytej białym kożuchem Kazbegi tu wciąż panuje gorące lato. Zdając sobie jednak w pełni sprawę z tego, iż być może jesteśmy świadkami jego ostatnich tchnień w tym roku postanawiamy to w pełni wykorzystać przez co wracamy do hostelu na tyle późno, by godziny dzielące nas do dźwięku budzika zliczyć na palcach zaledwie jednej ręki.
Po naprędce skleconym ze wszystkiego, co jest pod ręku śniadaniu i przygotowaniu w ten sam sposób prowiantu na drogę zgodnie z planem ruszamy. Przebijając się od samego początku przez ścianę deszczu spodziewamy się, że zapowiada się dzień, którego w przeciwieństwie do wczorajszego wieczora z pewnością nie będziemy mogli zaliczyć do tych z kategorii najprzyjemniejszych. Po około godzinie jazdy docieramy do podnóża góry, o czym informuje nas kierunkowskaz. Cały masyw spowity w gęstych chmurach z drogi jest bowiem zupełnie niewidoczny. Powoli pniemy się do góry, pokonując zawiłe serpentyny, zza zakrętu których raz po raz wyłaniają się pasterze ze stadkami owiec. Wraz ze wzrostem wysokości zanurzamy się coraz bardziej w gęstą chmurę, która zawisła na stokach Aragac’u. I choć wzdłuż drogi nie stoją żadne latarnie w pewnym momencie ich rolę z powodzeniem przejmuje świeży śnieg, który swą, intensywną bielą rozjaśnia całą okolicę.
W końcu docieramy na miejsce. Tak przynajmniej nam się wydaje, sądząc po parkingu, na którym się zatrzymujemy. To bowiem jedyne, co widać w promieniu kilkunastu metrów. Dalej z każdej strony otacza nas zasłona gęstej mgły, którą najwyraźniej przed nami rozwiesiła tego dnia góra, strzegąc w ten sposób swoje wierzchołki zupełnie tak jakby została ostrzeżona, że oto przychodzą pogromcy jej pobratymców: Elbrusa i Kazbeka. Bo Aragac jest stratowulkanem, a zatem szczytem pochodzenia wulkanicznego będący rozległym masywem o kształcie wielkiej, okrągłej tarczy, tworzącej stożek wulkaniczny, częściowo zniszczony na skutek erozji.
Po szybkim przepakowaniu umawiamy się z kierowcą na powrót na parking o zmierzchu i ruszamy żwawo przed siebie, zanurzając się w zawiesistą, wilgotną maź ograniczającą widoczność, co najwyżej do kilku metrów, by po chwili utonąć w niej bez śladu. Po chwili bez śladu znika również pod grubą warstwą świeżego śniegu ścieżka prowadząca na szczyt. W tej sytuacji zdajemy się całkowicie na GPS, która niczym szklana kula swoim wzrokiem sięga znacznie dalej aniżeli zwykły śmiertelnik. I choć okoliczności są ku temu jak najbardziej sprzyjające dzięki niej nie błądzimy niczym dzieci we mgle. Klucząc od dwóch godzin pomiędzy dużymi głazami wulkanicznymi mamy wrażenie, że w ogóle nie zdobywamy wysokości. W odróżnieniu do Elbrusa i Kazbeka masyw Aragac’u jest bowiem na tyle rozległy by przynajmniej jego południowe stoki mogły bardzo leniwie piąć się do góry. W rezultacie podejście na południowy wierzchołek przy sprzyjającej pogodzie nie nastręcza żadnych trudności technicznych i przypomina bardziej rekreacyjny spacer aniżeli wysokogórską wspinaczkę. My jednak nie tylko brodzimy w śniegu, ale również w wilgotnych oparach mgły, która otaczając nas z każdej strony wywołuje dość klaustrofobiczne uczucie potęgowane dodatkowo przez fakt, iż zupełnie nie orientujemy się w terenie. Chwilowo sytuację poprawia nagłe przejaśnienie, które trwa nie dłużej niż kilkadziesiąt sekund. To, co prawda wystarcza, by dostrzec parking i Jezioro Kari, ale niestety nie daje odpowiedzi na to gdzie znajduje się południowy wierzchołek Aragac’ nie wspominając w ogóle o północnym. Niezależnie od tego już na tym etapie wiem, że zdobycie południowego wierzchołka stanowi dla mnie zwieńczenie dzisiejszej wycieczki, a tym samym całej wyprawy w ogóle. Już na samym początku drogi swoje niezadowolenie z tego faktu zaczyna bowiem manifestować palec u nogi, którego sprzeciw udaje mi się przez pewien czas skutecznie ignorować. Wiem jednak, że marginalizacja jego głosu w kontekście całego dalszej wspinaczki na północny wierzchołek nie może przynieść nic dobrego tym bardziej, że wilgoć z mokrego śniegu, w którym brodzimy prędzej czy później dostanie się do wnętrza moich butów skąd już do rany na palcu będzie dzielić ją ostatnia prosta.
Ostatnia prosta dzieli nas również od południowego wierzchołka, który póki co widzimy jak na dłoni w podręcznej szklanej kuli, w którą jesteśmy wyposażeni. Mleko, które dzisiaj się rozlało pod masywem Aragac’u gęstnieje coraz bardziej wraz z wysokością, by w partii podszczytowej gdzie się obecnie znajdujemy przybrać konsystencję tłustej śmietany, przez którą nie przebija się żaden element tutejszego krajobrazu. Dlatego choć jesteśmy świadomi, że do szczytu pozostaje już naprawdę niewiele na moment, w którym wyłania się on nagle przed nami nie jesteśmy zupełnie nieprzygotowani.
Zdobycie południowego wierzchołka (3879 m n.p.m.) oznacza dla mnie koniec dalszej wspinaczki, co jednak przyjmuję z wielką ulgą, choć czuję, że północny wierzchołek przyciąga mnie do siebie niczym wielki magnes. I muszę przyznać, że robi to dość skutecznie. Rozbudza bowiem ponownie moje wątpliwości dotyczące zejścia, a stąd już niedaleko do zmiany decyzji. Spoglądam więc raz jeszcze na mapę, starając się znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, którego mógłbym się złapać. Lecz oprócz najeżonej skałami stromej i zapewne kruchej partii podszczytowej, która przykryta śniegiem zapewne w tych warunkach nie da pewnego oparcia dla nóg nie znajduję nic czym mógłbym usprawiedliwić się przed samym sobą i moim palcem w przypadku kontynuowania wspinaczki. Ostatecznie więc żegnam się z grupą i zaczynam schodzić po własnych śladach w dół gdzie zresztą bardziej aniżeli na szczyt przyciąga mnie myśl o gorącym, armeńskim daniu, którego nie omieszkam zamówić w hotelowej restauracji, by w ten sposób uczcić zdobycie trzech kaukaskich szczytów podczas tej wyprawy.
Zejście poza dyskomfortem związanym z kontuzją palca nie przysparza żadnego problemu. Pojawia się on dopiero w momencie kiedy śnieg, który jeszcze dwie godziny wcześniej przykrywał cały stok nagle... znika, a wraz z nim ślady, po których dotychczas szedłem. Nie znika natomiast otaczająca mnie z każdej strony mgła, co sprawia, że najpierw gubię ścieżkę, by następnie kręcąc się w kółko stracić całkowicie orientację. Brak zasięgu i GPS’a, który został w rękach reszty załogi wcale nie polepsza sytuacji. Z drugiej strony Aragac to przecież nie Elbrus ani Kazbek więc żadne niebezpieczeństwo poza dalszą eksploatacją zranionego palca mi raczej nie grozi. Wychodząc z takiego założenia postanawiam więc kontynuować zejście, trawersując łagodnie opadający stok w kierunku, w którym jak podejrzewam powinno znajdować się Jezioro Kari, a wraz z nim hotel z restauracją i czekającym na mnie obiadem. I po przezwyciężeniu kilku chwil zwątpienia okazuje się, że przeczucie mnie nie myli o czym najpierw przekonuje mnie dochodzący z oddali ledwo słyszalny warkot silnika samochodu, a następnie niewyraźne kontury budynków wyłaniające się stopniowo zza tumanów mgły.
Ostatecznie więc docieram do hotelowej restauracji, z której nie wychodzę aż do wieczora, delektując się nie tylko przyjemnym ciepłem, które wypełniło ściany przybytku, ale przede wszystkim błogim stanem całkowitego lenistwa, któremu bez reszty się poddaję. Do wcześniejszego opuszczenia tej prawdopodobnie jedynej w promieniu kilkudziesięciu kilometrów oazy przyjemniej temperatury motywuje mnie nieoczekiwane odsłonięcie się mglistej zasłony, zza którą ukrywa się dotąd cała okolica. Kierowany ciekawością pozania jej tajemnicy wychodzę z restauracji. Zamiast jednak wysokogórskiego krajobrazu, do którego zdążyłem się przyzwyczaić podczas tej wyprawy tym razem przed moimi oczami odsłania się zgoła odmienny widok łagodnego stoku pokrytego w całości pożółkłymi od słońca trawami, który tylko gdzieniegdzie urozmaicają skupiska czarnych głazów będących w całej okolicy z dużą dozą prawdopodobieństwa jedynymi świadkami erupcji Aragac’u.
I kiedy wałęsam się tak bez celu po najbliższej okolicy nie spostrzegam nawet, że powoli zaczyna się ściemniać i otaczającą mnie dookoła scenerię zamiast mgły tym razem stopniowo zaczyna zakrywać kurtyna nadchodzącej nocy. Nim jednak całkowicie zasłoni ona scenę dzisiejszych wydarzeń w oddali wyłaniają się niewyraźne sylwetki kilku osób, która wraz ze zbliżaniem się w moją stronę zaczynają tracić pomału swoją anonimowość na rzecz cech charakterystycznych dla członków mojej załogi, która jak się okazuje zamiast spodziewanego sukcesu ponosi klęskę, wracając tym samym niestety na tarczy. Kruche, wyeksponowane i mocno oblodzone zbocze, które broni dostępu do północnego wierzchołka Aragac’u w dzisiejszych warunkach pogodowych jest bowiem przeszkodą nie do sforsowania. Niezależnie od tego fakt, iż udaje nam się na przekór karkołomności samego pomysłu dopiąć swego i nie tylko zorganizować wypad na najwyższy szczyt Armenii, ale zdobyć przy tym jeden z jego wierzchołków rozpatrujemy w wyłącznie kategoriach sukcesu dlatego zaraz po powrocie do Erywania postanawiamy to uczcić armeńskim winem. Tym razem jednak w nieco większej skali aniżeli symbolicznej jak miało to miejsce zaledwie trzy dni temu pod Kazbekiem. Mamy w końcu ku temu uzasadnione powody...