Podróż do stolicy Armenii przypomina desperacką ucieczkę od wyciągających w naszą stronę szpon zimy, która całkowicie opanowała północną część Gruzji, zmuszając tym samym do bezwarunkowej kapitulacji bezsilne lato. Beztroski czas jego panowania, którym jeszcze tydzień temu rozkoszowaliśmy się podczas pierwszych dni pobytu w Kazbegi ostatecznie dobiegł zatem końca, a na tronie zasiadła bezwzględna zima, rozpoczynając w ten sposób długi okres swoich dyktatorskich rządów. Nie chcąc więc stać się ich ofiarami jeszcze przed świtem, w ukryciu nocy opuszczamy w pośpiechu Kazbegi pierwszym autobusem niczym uchodźcy uciekający w popłochu z terenów pogrążonych wojną.
Na szczęście zima nie urosła jeszcze na tyle w siłę, by objąć swoim zasięgiem obszary położone poza górami. Stąd też tuż po przekroczenie Przełęczy Krzyżowej 2379 m n.p.m oddalonej o około godzinę jazdy od Kazbegi udaje nam się wyrwać z jej mroźnego objęcia.
Lecz dalej wcale nie jest dużo lepiej. Wprawdzie biały dywan pokrywający całą okolicę ostatecznie się kończy to jednak dominująca w krajobrazie po drugiej stronie przełęczy rdza i szarość nie przywracają do życia zdetronowanego przed tygodniem gorącego lata. Świadoma tego faktu kaukaska przyroda pogrąża się więc w głębokiej żałobie, wylewając łzy rozpaczy w postaci siąpiącego obficie z ołowianego nieba deszczu, który towarzyszy nam nieprzerwanie podczas niemal całej podróży do stolicy Armenii.
Nim jednak tam dotrzemy czeka nas krótka przesiadka w Tblisi. Przynajmniej taką mamy nadzieję. Decydując się bowiem na podróż do Erewania jedynym jej etapem, na który możemy polegać jest wyłącznie autobus z Kazbegi do stolicy Gruzji. Dalej natomiast z powodu strzępkowych informacji, które posiadamy oraz pory dnia, o której docieramy do gruzińskiej metropolii czeka nas już wielka niewiadoma potęgowana faktem, iż konsekwentnie trzymamy się planu, który zdecydowanie nie zakłada korzystania z usług taksówkarzy. Tych akurat na dworcu, na którym wysiadamy nie brakuje, a wraz z nimi ofert transpotu do Erewania. W kontekście niespecjalnie przyjaznej pogody pokusa jak najszybszego wejścia do ogrzanego samochodu z każdą chwilą robi się silniejsza. Na szczęście ceny kursów są na tyle wygórowane, że skutecznie studzą nasze zapędy. W zamian zasięgamy natomiast języka na okolicznym bazarze po czym udajemy się w podróż metrem, którego główna linia, prosta niczym ostrze miecza przebija całe miasto na wylot. Wysiadamy na stacji Avlabari, tuż obok której jak nam powiedziano powinien znajdować się parking marszrutek kursujących regularnie do największej, ormiańskiej metropolii. I rzeczywiście. Nim nawet zdążymy zapytać o najbliższy odjazd i cenę kursu wszystkich informacji udziela nam już lokalny naganiacz, który nie dając ani chwili do namysłu prowadzi nas do samochodu. Nie zamierzamy jednak w ogóle oponować. Cena za przejazd wydaje się nam bowiem rozsądna, a perspektywa natychmiastowego wyjazdu z Tbilisi tylko nas w tym utwierdza.
Nim jednak opuszczamy Tbilisi musimy znaleźć wyjście z gęstego labiryntu, który tworzy system poplątanych ze sobą wąskich uliczek i ulic, które przecinają dwa szerokie prospekty stanowiące szkielet całego miasta. Lecz niezależnie od swojej rangi wszystkie drogi są zakorkowane niczym żyły obrośnięte grubą warstwą cholesterolu uniemożliwiającym swobodny przepływ krwi. Choć do godzin szczytu wciąż jeszcze daleko to i tak ruch praktycznie już stoi, co w najbliższej przyszłości nie może skończyć się inaczej jak tylko komunikacyjnym zawałem.
Lecz wygląda na to, że są i tacy, którzy znają obejścia. Rzecz jasna należą do nich taksówkarze, wszyscy zdesperowani i... całe szczęście kierowca naszej marszrutki. Klucząc bowiem tylko chyba po jemu znanych, podziurawionych, bo pozbawionych całkowicie asfaltu uliczkach, których istnienia nie uwzględniają zapewne żadne mapy przedostaje się w końcu na przedmieścia miasta, których korek uliczny jeszcze nie dosięgnął.
W ten sposób opuszczamy w końcu Tbilisi, choć zaledwie dwugodzinna wizyta w mieście sprawia, że mam wrażenie jakbym w ogóle w nim nie był. I po części jest to zgodne z prawdą. Pobyt w stolicy Gruzji składa się przecież wyłącznie z pośpiechu. Dlatego dopiero teraz, siedząc wygodnie w samochodzie dociera do mnie, że oprócz gwatmaniny ulic w mojej pamięci nie zachowały się żadne wyraźne cechy, który nadawałyby miastu jakiegokolwiek kształtu. Być może jednak po sprawnej realizacji ostatniego etapu planu za kilka dni będzie mi dane to nadrobić.
W miarę oddalania się od Tbilisi miejski krajobraz stopniowo przerzedza się, by tuż za granicą zniknąć zupełnie i przeistoczyć się w jałowe, pofałdowane pustkowie rozlewające się aż po horyzont. Tylko gdzieniegdzie urozmaicają je stojące zazwyczaj nieopodal drogi kompleksy podupadłych budynków gospodarczych będących niegdyś częścią radzieckich kołchozów. Pewną odmianę od przewijającej się za oknem samochodu monotonii przynosi wyłaniająca się niespodziewanie zza całkowicie ogołoconego wzgórza asymetryczna i topornie ociosana bryła betonu, z oddali do złudzenia przypominająca coś w rodzaju miasta. To Gagarin – przemysłowy twór miejski. Powołany do życia w 1955 roku jak wiele mu podobnych, rozsianych po całym „imperium” jeszcze zanim się rozwinął zdążył zwiędnąć, by nigdy już się nie podnieść. Bo miasto smagane bez ustanku porywistym wiatrem chulającym po opustoszałych ulicach, który przewiał daleko stąd wszystkie możliwości i perspektywy obiecywane tak buńczucznie przez ówczesne władze świeci dzisiaj pustkami, mając jedynie za sąsiadów grobowo milczące wzgórza wyrastające nieopodal.
Lecz nie zawsze tak było, sądząc przynajmniej po rozmachu chłodni kominowowych należących do pobliskiej elektrowni węglowej. Skala dymiących z oddali kotłów wydaje się bowiem tak wielka, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż ich projektanci postawili sobie za punkt honoru przede wszystkim zwyciężyć rywalizację o palmę pierszeństwa w kategorii „najwyższy i najpotężniejszy” z okalającymi miasto wzniesieniami. Po raz kolejny okazuje się więc, że megalomania człowieka poza możliwościami jego własnej wyobraźni nie ma właściwie żadnych granic czego dobitnym dowodem jest chociażby opustoszałe miasto Gagarin.
Zresztą nie jedynym w tej okolicy. Kolejny bowiem znajduje się po drugiej stronie szosy, którą jedziemy. To Jezioro Sewan – jedno z najwyżej położonych naturalnych tego typu akwenów na świecie, a zarazem chluba Ormian. To wreszcie jedna z długiej listy ofiar natury, który padły z rąk ówczesnego systemu, a ścislej samego Stalina, w którego głowie zakiełkował pomysł nawodnienia pobliskich pól oraz zasilenia hydroelektrowni za pomocą wody z jeziora, co w rezultacie spowodowało obniżenie jego poziomu o ponad trzydzieści metrów i całkowite zaburzenie lokalnego ekosystemu. I choć dzisiaj wygląda na to, że natura z pomocą człowieka skutecznie goi rany i poziom wody podnosi się sukcesywanie o trzydzieści pięć centymetrów rocznie to mimo to jednak blizny pozostały. Przywrócenie równowagi ekologicznej, którą zaburzył zaledwie jeden człowiek w zaledwie jeden dzień wymaga bowiem, co najmniej dziesiątek lat. Czy jednak będzie to całkowicie możliwie? Zdaje się, że jest to niestety mocno wątpliwe. Niewątpliwym natomiast jest, że tej nocy po długim dniu będziemy spać już w Erewaniu...