Dryfujące po pustynnym oceanie skupisko klockowatych molochów mieszkalnych szczelnie oplecionych gęstą siecią szerokich i pustawych arterii. Dworzec kolejowy, trochę sklepów. Kilka podupadłych zakładów przemysłowych, przysypanych grubą warstwą pustynnego kurzu…
To Erlianhot – ostatnie chińskie miasto położone przed granicą z Mongolią. Podobno gdzieś tu, kilka kilometrów na północ znajduje się przejście graniczne, które jeszcze dzisiaj zamierzamy przekroczyć. Póki co stoimy jednak na opustoszałym peronie i nie wiemy nawet czy przejście rzeczywiście istnieje, a jeśli tak to jak można się tam dostać? Miasto bowiem w odróżnieniu do wszystkich innych, które do tej pory mijaliśmy, podróżując po Chinach sprawia wrażenie zupełnie wymarłego. I gdyby nie z rzadka spotykani, wałęsający się bez celu po brudnych chodnikach ludzie śmiało można by ulec wrażeniu że w nieodległej przeszłości miejsce to musiała dotknąć dotkliwa klęska żywiołowa, uśmiercająca w rezultacie znaczną część jego populacji. Bo niechlujnie przysypany piaskiem Erlianhot przypomina naprędce skleconą mogiłę, z której wnętrza wydobywający się swąd rozkładających się zwłok zatruwa powietrze otoczenia. Zresztą to właśnie tutaj pośrodku pustyni podobno po dziś dzień można natknąć się na całkiem pokaźnych rozmiarów kości dinozaurów… Tajemnicą Poliszynela jest zaś, że odsłaniane, co pewien czas przez nieustannie hulający w tych okolicach porywisty wiatr szlifujący niczym hebel porowatą ziemię, pozbywając jej w ten sposób jej wszelkich zadr i wybrzuszeń stanowią one niestety źródło dochodu lokalnej przestępczości szukającej zbytu głównie wśród często przyjeżdżających tutaj cudzoziemców.
Dlatego miasto swą co najmniej przygnębiającą, a miejscami wręcz grobową atmosferą nie przywodzi na myśl bynajmniej skojarzeń związanych z tętniącymi życiem, typowymi chińskimi metropoliami, miastami czy nawet prowincjonalnymi miasteczkami, a raczej z nieistniejącymi na żadnych mapach, leżącymi daleko na peryferiach gospodarczego cudu Chin bezimiennymi osadami, które mijaliśmy nie tak dawno podczas przeprawy przez Pustynię Takla – Makan.
Smutny krajobraz, który się przed nami roztacza na szczęście już po kilku chwilach okazuje się tylko złudzeniem, któremu ulegamy zaraz po wyjściu z pociągu. Porażani bowiem ogromnym kontrastem pomiędzy żywiołowymi i barwnym Pekinem, a miastem, w którym się dzisiaj znaleźliśmy kompletnie zapominamy o dotarciu w końcu do miejsca znajdującego się w strefie wpływów zupełnie odmiennej kultury. Jej przedstawicieli nie cechuje już aż tak gorący temperament, z którym przez ostatni miesiąc spotykaliśmy się praktycznie na każdym kroku, a który to bezsprzecznie wyróżnia mieszkańców Państwa Środka bo o nich mowa i w zasadzie całą kulturę Azji Południowo – Wschodniej spośród wielu innych na świecie. A my, wnioskując przynajmniej po jałowym charakterze okolicy i specyfiki samego miasta doznajemy nagle olśnienia i uświadamiamy sobie fakt, że jej zasięg z całą pewnością już tutaj nie dociera. I właśnie to jakże cenne spostrzeżenie sprawia, że dopiero teraz zauważamy nieobecność strzelistych imponująco zdobionych pagod, które dawno już ustąpiły miejsca plackowatym i przybrudzonym od kurzu jurtom, a intensywna zieleń egzotycznych roślin i drzew, która tak nas urzekała gdzieś po drodze mocno wyblakła. Z kolei urozmaicające krajobraz niezwykle malownicze, zalesione wzgórza z każdym przejechanym kilometrem stopniowo kurczyły się, przyjmując ostatecznie postać szarej i jałowej, niegościnnej równiny ciągnącej się aż po horyzont. My jednak mając chyba w dalszym ciągu w głowach odgłosy i zapachy Chin nie dostrzegamy tej przebiegającej transformacji otaczającego nas świata, która zupełnie uchodzi naszej uwadze.
Krótki rekonesans po mieście, którego celem jest przede wszystkim degustacja ostatniego, typowego dla tej części świata posiłku kończy się pełnym sukcesem. Oprócz realizacji nadrzędnego zadania naszej przechadzki niespodziewanie niskim kosztem finansowym zgoła niewspółmiernym z jakością i rozmiarem serwowanej potrawy, którą nie może być oczywiście nic innego jak tylko ryż z bliżej nieokreśloną mieszanką zielonych warzyw i śladowym udziałem wkładu mięsnego przynosi kolejne, milowe odkrycie. Zauważamy bowiem, że niezwykle wystawne choć wstyd się przyznać wciąż kompletnie niezrozumiałe dla nas i to nawet po półtoramiesięcznym pobycie w Chinach szyldy sklepowe oprócz tego, że stały się dużo skromniejsze to chiński język został ostatecznie wyparty przez mongolski. Naturalnie nie zmieniło to w żaden sposób faktu, że wciąż nie rozumieliśmy ich znaczenia nie mniej jednak dostrzegając te oczywiste zmiany stało się dla nas jasne, że w końcu dotarliśmy do Mongolii, co oznaczać mogło tylko jedno: przejście graniczne musi tu rzeczywiście istnieć. I chyba tylko dzięki temu odkryciu przykre złudzenie nagle się rozmyło, a postrzegany przez nas ponury krajobraz otoczenia stał się od razu jakby przyjaźniejszy. Odetchnęliśmy w końcu z ulgą.
Nie tracąc jednak czasu na zbędne sentymenty żwawo ruszyliśmy prosto przed siebie pierwszą, lepszą drogą biegnącą na północ. Nie zastanawialiśmy się nawet specjalnie nad wyborem, którego dokonaliśmy. Każdy krok w stronę północy przybliżał nas do wrót Mongolii, które zdawały się już niewyraźnie majaczyć na horyzoncie skąpane głęboką czerwienią promieni powoli zachodzącego nad pustynią słońca. I mimo, że późna pora budziła w nas lekkie obawy o przekroczenie granicy jeszcze tego dnia fakt samego dotarcia do celu sprawiał, że w tej chwili nie martwiliśmy się już zupełnie o nic.
Nim stanęliśmy przed granicznym szlabanem stanowiącym ostatnią przeszkodą na drodze do Mongolii minęła godzina. Tyle zajął bowiem szybki marsz, podczas którego nasze wyprężone do granic możliwości piersi niczym strzały przecinały ciężkie, zawiesiste powietrze, które skutecznie spowalniało nasze ruchy. Na niewiele się to jednak zdało. Będąc jedynymi interesantami naiwnie liczącymi na przejście o tej porze na drugą stronę szybko zorientowaliśmy się, że dzisiejszy dzień nie będzie ostatnim w Chinach. Granica była już od dawna zamknięta czego niestety nie wzięliśmy pod uwagę. Zresztą fakt istnienia tylko tego jedynego w promieniu wielu setek kilometrów przejścia dawał podstawy ku temu, by sądzić, że musi ono być czynne całodobowo jako newralgiczny przecież punkt na tak długim odcinku granicznym. Nie mniej jednak los chciał inaczej, a nam pozostało się tylko z nim zgodzić, uzbroić w cierpliwość, a następnie poczekać do rana na otwarcie wrót do królestwa Czyngis – Chana. Oprócz tego musieliśmy dodatkowo liczyć na złapanie kogoś kto przewiezie nas na drugą stronę, a jeśli szczęście dopisze nawet do pierwszego po mongolskiej stronie miasta Zamyn – Ud. Stamtąd z kolei bezpośrednio już pociągiem przez całą Pustynię Gobi zamierzaliśmy dotrzeć do samego Ułan – Bator gdzie ostatecznie miały rozstrzygnąć się dalsze losy wyprawy...
Ponieważ plan wydawał nam się całkiem rozsądny mieliśmy solidne podstawy wierzyć w jego powodzenie. Dlatego by usprawnić jego realizację postanowiliśmy nie wracać do miasta i nadchodzącą noc spędzić pod gołym niebem w bliskim sąsiedztwie granicy, nie tracąc w ten sposób czasu na powrót z miasta pod granicę. Bez rozkładania namiotów, ograniczając się wyłącznie do rozłożenia karimat i śpiworów rozłożyliśmy się w pobliskich krzakach i przy butelce chińskiego piwa zakupionego po drodze w przydrożnym sklepie za ostatnie, trzepoczące jeszcze w kieszeniach spodni juany snuliśmy plany na przyszłość dopóki nie zmorzył nas sen. Było już wtedy chyba po północy…
Wstaliśmy wcześnie. Przenikliwy chłód poranka skutecznie wybudził nas ze snu, co akurat w tej sytuacji miało tylko same zalety. Przejście było jeszcze zamknięte i wciąż puste dlatego nie spiesząc się specjalnie spakowaliśmy zakurzone plecaki i wyszliśmy na drogę dopiero w momencie kiedy zauważyliśmy w oddali pierwszy, nadjeżdżający samochód, który na nasz widok zwolnił, dając nam czas na jego zatrzymanie. Terenowy, prawie pusty UAZ jadący jak się okazało bezpośrednio do Zamyn – Ud spełniał nasze wymagania. Pozostała tylko kwestia ceny, która jednak w naszym mniemaniu wydawała się zbyt wygórowana. By ją zniżyć do odpowiedniego dla nas pułapu należało pójść na pewne ustępstwa i w ramach dodatkowej usługi przewieźć, a w zasadzie przenieść na własnych plecach do Mongolii po jednym na osobę 30 kilowym worku…ryżu, którego cena w Chinach jest po prostu dużo niższa aniżeli w Mongolii. W ten sposób spod granicy wróciliśmy jeszcze do miasta, gdzie na miejskim targu zacierający ręce z dobrze ubitego interesu kierowca dokonał zakupu tego jakże cennego dla Mongołów produktu. Po szybkich zakupach bezpośrednio już udaliśmy się w stronę granicy, którą przekroczyliśmy w zasadzie bez większych trudności (nie licząc „drobnej” opieszałości celników, którym nie spiesząc się nigdzie zupełnie nie zależało na sprawnej obsłudze ruchu granicznego) i jeszcze w godzinach przedpołudniowych zameldowaliśmy się w Zamyn – Ud. Ponieważ dzisiaj los był dla nas wyjątkowo łaskawy już po chwili staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na pociąg relacji Zamyn Ud - Ułan Bator, do którego wsiedliśmy w towarzystwie przypadkowo spotkanej pary Polaków…