Po intensywnym dniu spędzonym w stolicy Rosji stukot kół oraz łagodne kołysanie pociągu szybko wprowadzają nas w stan błogiego lenistwa, pełniąc tym samym role ogromnej kołyski. Śpimy więc głęboko i wygodnie, niemalże jak w łożu. Niemniej sen choć intensywny trwa niestety krótko. Szybką pobudkę urządza nam bowiem nieznośna temperatura panująca wewnątrz wagonu. Jej gwałtowny wzrost ściśle związany jest z pojawieniem się słońca na horyzoncie, a co gorsza z brakiem jakiejkolwiek możliwości otwarcia okna. To sprawia, ze pociąg oprócz kołyski spełnia również funkcje sauny, w której podróżni wyciskają z siebie siódme poty. Chcąc nie chcąc poranek zaczynamy wiec nieprzyzwoicie wcześnie. Ucieczki przed słońcem nie ma. Pociąg mknie bowiem po jałowym, wysuszonym stepie. Nie należy zatem spodziewać się jakiejkolwiek ochrony przed słońcem która rzucając zbawienny cień na okna pociągu, dawałaby w ten sposób przynajmniej choć przez chwilę mozliwość odpoczynku od skwaru. Na chmury liczyć również nie możemy. Błękit nieba ciągnie się bowiem aż po horyzont. W związku z tym jedynym ratunkiem przed upałem są tak naprawdę wyłącznie zmrożone napoje oraz owoce, głównie melony i arbuzy serwowane zarówno przez obsługę pociągu jak i przez drobnych sprzedawców na stacjach. Spożywane w ogromnych ilościach są absolutnych hitem podróży, co nie zmienia faktu, że oferowane menu jest tutaj niezwykle różnorodne, a zapachy świeżo przyrządzonych potraw, a także ich koloryt mogą przyprawić każdego o zawrót głowy.
Mimo jałowego krajobrazu za oknem pociągu, który charakteryzuje Kazachstan, jedynym urozmaiceniem na horyzoncie są bowiem raz po raz mijane wielbłądy, słone, wyschnięte jeziora oraz naprędce sklecone z gliny bezimienne osiedla podróż obfituje w zdarzenia, które nie pozwalają na nudę. Bo oprócz nowo nawiązanych znajomości ze współpasażerami skutecznie dba o to milicja kazachska, która przeprowadza niezapowiedziane kontrole pociągu. W czasie ich trwania gnębieni są przede wszystkim Kirgizi, którym bez mrugnięcia oka, nie szukając w zasadzie jakiegokolwiek pretekstu tajna milicja dosłownie wyciąga z kieszeni ciężko zarobione pieniądze, jedyną chyba wymierną korzyść podłej pracy wykonywanej miesiącami w Moskwie. Kirgizi wyboru nie mają, płacić muszą o ile oczywiście chcą dojechać bez wiekszych przeszkód do domu. My wybór mamy dlatego opieramy się łapówkarskim zapędom milicji bez większego problemu. Zresztą ona sama, dbając o dobry wizerunek władzy i kraju zostawia nas w spokoju. Lecz i tak każda kolejna kontrola wyzwala w nas lekką nutkę adrenaliny, bo mimo, ze dokumenty mamy w porządku to w plecakach przewozimy gaz, którego bezwzględnie nie powinno wwozić się na terytorium Kazachstanu, a fakt, ze mamy go w nadmiarze stanowi już podstawę solidnej łapówki.
Mamy jednak szczęście. Okazuje się, ze w wagonie, którym jedziemy od jakiegoś czasu podróżuje naczelnik milicji miasta Aktobe, osoba zatem, pod której jurysdykcją znajduje się również pociąg, którym jedziemy. Poinformowany o obecności w wagonie innostanców niezwłocznie wysyła po nas delegacje złożoną z dwóch niższej rangi mundurowych zapraszających nas do swojego przedziału na małe „co nieco”. Bez większego wahania przyjmujemy więc zaproszenie. Stając się tym samym gośćmi naczelnika zostaliśmy wzięci pod jego opiekę dzięki czemu od momentu poznania i wypiciu, co najmniej kilku toastów za „znakomstwo”, a także obowiązkowej degustacji według kazachskiej tradycji lokalnego przysmaku, którym jest upieczona głowa barana spożywana wraz z jej wszystkimi elementami w postaci mózgu i oczu jesteśmy chronieni przed wszelkimi niebezpieczeństwami czyhającymi na nas podczas podróży przez Kazachstan. Uściślając wyłącznie do chwili, w której naczelnik wraz ze świtą wysiadają z pociągu kilkadziesiąt kilometrów przed granicą z Kirgistanem. My jedziemy natomiast dalej i tym samym prawo do ochrony niestety kończy się bezpowrotnie. Od tej chwili zdani jesteśmy wyłącznie na siebie.
Po trzech dniach podróży meldujemy się w końcu na granicy kazachsko – kirgiskiej. O ile Kazachstan opuszczamy bez żadnych problemów o tyle wjazd do Kirgistanu nie jest aż tak oczywisty... I mimo, ze od jakiegoś już czasu naszą uwagę koncentrują z każdym przejechanym kilometrem coraz wyraźniejsze, ośnieżone wierzchołki Tien – Szanu i do celu podróży pozostaje niespełna sto kilometrów i jedną nogą jesteśmy już w Biszkeku na naszej drodze nieoczekiwanie stają kirgiscy celnicy, którzy po weryfikacji dokumentów przedstawiają nam "propozycję nie do odrzucenia". Pretekstem do niej jest rzekomy problem z ważnością wiz (w Kirgistanie meldujemy się bowiem w przeddzień ich ważności) stąd też zgodnie z prawem nie mamy prawa na wjazd do kraju, co oznacza, że na legalny wjazd do Kirgistanu zmuszeni jesteśmy poczekać do dnia kolejnego chyba, że...
Wspaniałomyślni celnicy znajdują rozwiązanie natychmiastowo, oczywiście rzecz jasna w ramach wyjątku. Jest ono banalnie proste. Wystarczy przecież tylko uiścić stosowna opłatę (nieistotne, ze jej wysokość przekracza o kilkaset procent jednodniowy koszt pobytu w Kirgistanie każdego z nas) i możemy spokojnie wsiąść z powrotem do pociągu, kontynuując tym samym podróż. Odmowa z kolei z naszej strony oznacza natychmiastowa wysiadkę, utratę ważności biletu, a oprócz tego stratę co najmniej jednego dnia. Podsumowując wszystkie za i przeciw ostatecznie decydujemy się na wielkoduszną ofertę celników i pomimo wszelkich prób zmniejszenia kwoty uiszczamy całą należność dzięki czemu już bez przeszkód po kilku godzinach jazdy wysiadamy w Biszkeku...