Godzina szalonej jazdy wynajętym busem w zupełności wystarcza by dotrzeć do bram rezerwatu Ala – Archa i tym samym znaleźć się u stóp łańcucha Tien – Szanu. Mimo, że od Biszkeku rezerwat oddalony jest zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów tutejsza sceneria diametralnie różni się od tej, której doświadczyliśmy w stolicy Kirgistanu. Ludzi jest tu bowiem jak na lekarstwo, a smutne, betonowe molochy zastępują strzeliste ściany skalane, w wyższych partiach przyprószone grubą warstwą białego puchu. Co ważne zmienia się również temperatura, która zaraz po wyjściu z auta zmusza nas do natychmiastowego wybebeszania plecaków i wyjęcia ciepłych polarów. Na domiar złego zaczyna padać rzęsisty deszcz... Z kolei patrząc w przeciwną stronę, w dół doliny aż ciężko uwierzyć, że w całości usłana jest ona złocistymi promieniami słońca. W tej chwili w Biszkeku musi zatem panować przyjemny skwar, który jeszcze całkiem niedawno nam doskwierał. Niemniej tu niespełna dwa tysiące metrów wyżej warunki są zgoła odmienne i z każdym kolejnym krokiem w górę doliny oczekiwać należy, że będą stawać się coraz mniej przyjazne.
Dzisiaj jednak nie zamierzamy się tym zupełnie przejmować. Jest już bowiem późno. Najwyższy czas więc by pomyśleć o rozbiciu namiotów i zdążyć jeszcze przed zmrokiem. Nagła zmiana wysokości nie wpływa zresztą dobrze na nasze samopoczucie. W związku z tym po uiszczeniu niewysokiej opłaty za wstęp do rezerwatu, który ma tutaj status parku narodowego po godzinnym spacerze zwieńczonym nieoczekiwaną przeprawą przez rzekę rozbijamy pierwszy obóz podczas wyprawy. Ognisko, cisza, spokój oraz odpowiednia dawka spożytego „lekarstwa” przywracają grupie zarówno dobry nastrój jak i pozytywnie wpływają na aklimatyzację. Rano wstajemy więc wypoczęci i gotowi do działania tym bardziej, że po wczorajszym deszczu i ciężkich ołowianych chmurach nie ma już zupełnie śladu. Sama sceneria górskiej doliny o poranku wygląda zresztą dużo przyjaźniej. Bujna zieleń świerków i rozłożysty, bajecznie kolorowy dywan kwiatów wspaniale kontrastują bowiem z błękitem nieba gdzieniegdzie tylko przysłoniętym białymi obłokami. Żyć nie umierać. Taki widok to bez wątpienia doskonałe preludium kilkutygodniowej wędrówki bezdrożami Tien - Szanu.
Pierwszym jej celem jest bezimienna czterotysięczna przełęcz i związana z nią eksploracja pobliskich lodowczyków oraz niewymagających szczytów. Oczywiście wszytko uzależniamy od pogody i warunków w górach. Bo pobyt tutaj stanowi w pewnym sensie tylko przetarcie przed daniem głównym, którym jest trekking we wschodniej części Tien – Szan, a ściślej rzecz ujmując w rejonie osławionego jeziora Kara – Kuł. Jeśli szczęście dopisze, kto wie może nawet w obrębie lodowca Inylczek. Póki co pniemy się jednak mozolnie pod górę, wyciskając z siebie siódme poty. Powoli zdobywamy wysokość, zapominając po pewnym czasie o zmęczeniu za sprawą otaczającego krajobrazu, który z jednej strony fascynuje, z drugiej natomiast przeraża. Surowe piękno gór nie pozostawia bowiem złudzeń, kto rządzi w lodowej krainie. Warunki bezdyskusyjnie dyktuje tu przyroda i nawet z pozoru niewiele znaczący na mapie strumień, którego zupełnie nie bierzemy pod uwagę podczas planowania trasy odgrywa w rzeczywistości znaczącą rolę i w dużej mierze decyduje o kilkugodzinnej zwłoce czasowej.
W wyniku wczorajszych opadów niepozorny strumyk przybiera dzisiaj bowiem drugie, destrukcyjne oblicze zamieniając się w przeszkodę na pierwszy rzut oka niemożliwą do sforsowania. Wściekły nurt targając po dnie sporych rozmiarów głazy, o czym dobitnie świadczą raz po raz słyszalne przez nas głuche odgłosy wydobywające się z głębi żywiołu nie daje większych szans na jego pokonaniu, a przynajmniej nie w tym miejscu. Stąd też zrzucamy plecaki i szukamy brodu zarówno w górnym jak i dolnym biegu strumienia. Poszukiwania nie przynoszą jednak spodziewanego rezultatu. W związku z tym mając do wyboru wyłącznie podjęcie próby przekroczenia potoku lub poczekania aż poziom wody opadnie jednogłośnie wybieramy wariant pierwszy. Mimo, że nie jest on z pewnością najrozsądniejszym rozwiązaniem wydaje się jednak jedynym. Dlatego jak postanawiamy tak też robimy i już po chwili pierwszy śmiałek spośród nas stoi po uda w wodzie walcząc zażarcie z żywiołem. Walka choć krótka jest intensywna i co ważne kończy się pełnym sukcesem zarówno pierwszego ochotnika, jak i całej grupy, a jedynym śladem odbytej potyczki są tylko obdarte stopy, choć to nie one doskwierają nam w tej chwili. Doskwiera natomiast przenikliwe zimno. Po przeprawie bowiem, brodząc po pas w lodowatej wodzie jesteśmy przemoczeni i zmarznięci. Na domiar złego w międzyczasie zaczyna padać rzęsisty deszcz...
W tej sytuacji z pewnością daleko nie dojdziemy. Szczęśliwie jednak godzinę drogi przed nami według mapy powinna znajdować się opuszczona stacja meteorologiczna, która w tej chwili jawi się nam niczym oaza na pustyni spragnionemu wędrowcowi. My co prawda spragnieni nie jesteśmy, niemniej z chęcią ugotowalibyśmy sobie coś ciepłego i rozgrzewającego w jednym z opuszczonych budynków stacji. Z tą też myślą podążamy więc w górę powoli zdobywając wysokość. Deszcz w końcu przestaje padać, a chmury znikają gdzieś za strzelistą granią, wychodzi nawet słońce. Zza wyłomu skalnego natomiast wyłania się długo oczekiwana przez nas stacja. I choć jej stan daleki jest od naszych wyobrażeń i posiłku raczej nie ugotujemy pod dachem jednego z jej budynków bo prostu już go nie ma i tak radzi jesteśmy, że udało nam się tutaj dotrzeć. Ściany budynków są bowiem na tyle wysokie i szerokie, że z pewnością będą stanowić skuteczną ochronę przed porywistym wiatrem, a to już wystarczający powód by rozbić w tym miejscu bazę. Niezwłocznie przystępujemy więc do działania i wspólnymi siłami stawiamy trzy różnokolorowe namioty, które swą barwą urozmaicają jałowy teren, w którym się znajdujemy. Bo na tej wysokości nie ma już ani drzew ani żadnych krzewów, a oprócz trawy jedynym urozmaiceniem krajobrazu są pomarańczowe porosty gdzieniegdzie obrastające ogromne głazy morenowe. Tutaj zresztą kończy się również dolina, którą dotychczas podążaliśmy. Przed nami rozpościera się ogromna morena, a za nią już tylko śniegi i lody, a przede wszystkim ponad czterotysięczne szczyty, które stąd wywierają na nas ogromne wrażenie dodatkowo spotęgowane niesprzyjającą aurą, podczas której przyszyło nam wędrować.
Mimo uzasadnionych obaw przed górami z niecierpliwością oczekujemy jutra, które jak mamy nadzieję pozwoli nam w końcu zagłębić się w krainę śniegu i lodu. Tak się niestety jednak nie dzieje, a góry każą nam cierpliwie czekać na audiencję. Powodem jest pogoda, która skutecznie zatrzymuje nas w namiotach co najmniej do południa. Nocą spadł bowiem śnieg, który rano zamienił się w deszcz, a monotonny stukot jego kropel o tropik namiotu sprawia nam z samego rana przykrą niespodziankę. W tej sytuacji o zwijaniu namiotów nie ma mowy, postanawiamy więc pozostać na miejscu i poczekać na poprawę pogody. Ona jednak nie przychodzi. Dopiero w godzinach przedpołudniowych przestaje padać, w dalszym ciągu jest jednak ponuro, a ciężkie ołowiane chmury sprawiają wrażenie jakby za chwilę miały spaść. Niemniej na leżenie w namiocie nie mamy już siły i ochoty. Korzystamy więc z chwilowego przejaśnienia, zbieramy sprzęt i udajemy się na rekonesans po okolicy.
Nim wychodzimy na dobre ponownie zaczyna padać. Ponieważ jesteśmy już jednak ubrani i przygotowani psychicznie na konfrontację z niesprzyjającą aurą nie zmieniamy decyzji i żwawym krokiem ruszamy wyraźną ścieżką meandrującą między ogromnymi głazami moreny czołowej lodowca. Na pierwszy rzut oka wydaje się ona na wyciągnięcie ręki, a pokonanie jej w całości nie powinno zająć dłużej aniżeli godzinę. Nic bardziej mylnego. Odległości bywają złudne, szczególnie w górach. Z kolei każda błędna ocena sytuacji może skończyć się nieprzyjemnymi konsekwencjami, a w najlepszym przypadku przedłużeniem wycieczki o dodatkowe kilka godzin, co zresztą dzieje się w naszym przypadku. Niemniej akurat w tej sytuacji ma to wyłącznie same zalety. Im wyżej bowiem wchodzimy tym większą czujemy satysfakcję z trekkingu, a ponieważ w międzyczasie pogoda nieco się klaruje niespodziewanie przed nami otwierają się wspaniałe wysokogórskie krajobrazy. Szkoda tylko, że na chwilę...
Zaaferowani roztaczającymi się przed nami widokami tracimy czujność i zapominamy o tym co dzieje się za naszymi plecakami. Tym samym jest już za późno by zdążyć przed nadchodzącą burzą, która niespodziewanie pojawia się w środku doliny i w ekspresowym tempie zmierza w naszym kierunku. W tej chwili jesteśmy wciąż ponad chmurą niemniej żadnych złudzeń nie mamy. Uciec przed burzą nie sposób. Jedno jest pewne im wyżej zostaniemy złapani przez burzę tym bardziej będzie ona intensywna. W związku z tym schodzimy w dół gotowi na najgorsze. Mimo ekspresowego tempa, które narzucamy do namiotów wchodzimy przemarznięci i ociekający wodą. Suche namioty, ciepłe śpiwory to ostatni bastion ciepła, który posiadamy. Niemniej i on drastycznie się kurczy. Nie mamy bowiem pomysłu co zrobić z mokrymi ubraniami walającymi się po całym namiocie. To sprawia, że jego wnętrze szybko staje się wilgotne i nieprzyjemne. Szczelnie opatuleni w śpiwory oczekujemy więc jutra, a przede wszystkim słońca, które zadecyduje o dalszym pobycie w górach.
Długo oczekiwany poranek, noc bowiem jest mroźna i bezsenna przynosi nadspodziewanie dobrą pogodę. Mimo, że jest nad wyraz chłodno wokół roztacza się wspaniały błękit nieba. Z kolei dolina usłana jest świeżym śniegiem, który ponownie spadł nocą. Jest jeszcze wcześnie. Czekamy więc na słońce, które w przeciągu najbliższej godziny powinno wyjść zza strzelistej grani rzucającej cień na dolinę. Szybko wybebeszamy więc cały sprzęt z namiotu, licząc jeśli nie na jego wyschnięcie to przynajmniej na przewietrzenie. Na szczęście słońce nie każe nam na siebie długo czekać, wychodząc rozpromienione zza grani. Śnieg topnieje w oczach, a po chwili robi się znów zielono. Ubrania więc szybko schną dzięki czemu możemy przystąpić do konsumpcji solidnego śniadania, które będzie nam potrzebne do realizacji planów na nadchodzący dzień. Po posiłku pakujemy niezbędny sprzęt i ponownie wyruszamy w górę gotowi zdobywać otaczające nas szczyty. Co prawda pierwotnym planem było zdobycie wspomnianej wcześniej czterotysięcznej przełęczy niemniej z powodu obfitych opadów mamy świadomość, że poprzeczka, którą zawiesiliśmy może okazać się trudna do przeskoczenia. Mierzymy więc siły na zamiary, zresztą każdy zdobyty przez nas szczyt i tak będzie dla nas rekordem wysokości, choć rzecz jasna nie po bicie rekordów tu przyjechaliśmy.
Pogoda sprzyja więc szybko zdobywamy piętrzącą się przed nami morenę. Klucząc w jej skalnym labiryncie podziwiamy jednocześnie ogrom spływającego w jej kierunku lodowca. Po wejściu na morenę teren wypłaszcza się, a przed nami wyłania się przełęcz, dokładnie ta, na którą planowaliśmy wejść. Nie jest daleko. Niemniej zwisający pod nią potężny nawis jest wystarczającym powodem, dla którego rezygnujemy z jej zdobycia. Oprócz tego świeży kopny śnieg znajdujący się na stoku budzi w nas również spore obawy, co do stabilności podłoża. Okolica oferuje jednak niczym nieograniczone możliwości. Jesteśmy tu zupełnie sami, a szlaki wyznaczają tu wyłącznie nasze preferencje i pomysły. Szybko koncentrujemy się więc na pobliskim szczycie, który na pierwszy rzut oka wydaje się w naszym zasięgu. Pogoda w dalszym ciągu sprzyja choć na niebie pojawiają się już pierwsze symptomy nachodzącej jej zmiany. Błękitne wciąż niebo pokrywa stopniowo bowiem póki co jeszcze cienki dywan chmur, który w dalszym stadium jak podejrzewamy przerodzi się jednak w burzę bądź w najlepszym przypadku stały opad deszczu lub śniegu. Według naszej oceny mając wciąż do dyspozycji najwyżej kilka godzin jako takiej pogody konsekwentnie idziemy w górę stopniowo zdobywając wysokość. Widoki zapierają dech w piersiach, mroźne, rozrzedzone powietrze również, a satysfakcja z trekkingu wzrasta wprost proporcjonalnie ze zdobywaną wysokością. Jej apogeum pojawia się rzecz jasna w momencie kiedy w komplecie meldujemy się na szczycie, który wysokością dorównuje co najmniej alpejskim średniakom. Pobyt na wierzchołku jest niestety krótki, pogoda po raz kolejny załamuje się, nie wiadomo skąd pojawiają się nagle ciężkie ołowiane chmury, które ograniczają widoczność do kilkunastu metrów. Temperatura spada, zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Schodzimy w dół, nie do końca jednak pewni obranego przez nas kierunku. Przez chwilę tracimy orientację. Okolica we mgle wygląda bowiem złudnie podobnie, a brak jakichkolwiek punktów orientacyjnych z pewnością sprawy nie ułatwia. Ufamy więc własnej intuicji, która nie zawodzi i po godzinach niepewności schodzimy do dobrze znanej nam już moreny skąd dotarcie do namiotów nie powinno zająć już dłużej aniżeli godzinę. Po raz kolejny więc wracamy zmoknięci i przemarznięci. Szczerze mówiąc mamy dosyć, tym bardziej, że w perspektywie wciąż przed nami dwutygodniowy pobyt we wschodniej części Tien – Szanu. Dlatego też jednogłośnie podejmujemy decyzję o powrocie do Biszkeku i urządzeniu sobie krótkiego wypoczynku nad nad Jeziorem Issyk – Kul.