Wstajemy skoro świt. Pakowanie plecaków, zwijanie namiotów, sprawdzanie sprzętu, na dokładkę jeszcze w międzyczasie przygotowywanie śniadania. A wszystko to oczywiście w towarzystwie ciągłego pośpiechu. Tak mniej więcej wygląda zwyczajny poranek na wyprawie. To jednak tylko nieliczne z długiej listy żmudnych czynności, które muszą być zrobione każdego dnia przed wyruszeniem w dalszą drogę. Z drugiej strony natłok obowiązków sprawia, że o nudzie na wyprawie nie może być mowy. O byczeniu się w ciepłych śpiworach do godzin przedpołudniowych z tego samego powodu również. No chyba, że kapryśna aura zarządzi akurat inaczej. Na szczęście dzisiaj jest ona w miarę przychylna, choć na niebie widać już pierwsze oznaki nadchodzącej jej zmiany. Musimy się więc spieszyć tym bardziej, że wczorajsze zdobycie przełęczy dało nam pełne rozeznanie w sytuacji. Dzięki temu doskonale wiemy, że ponowne wdrapanie się z ciężkimi plecakami na najniższy jej punkt będzie stanowić dla nas nie lada wyzwanie. Lecz przecież właśnie po to tu jesteśmy. Przyroda przyrodą, góry górami, lecz to satysfakcja z pokonywania własnych słabości zawsze smakuje najbardziej. Dodajmy jednak tym bardziej jeśli dodatkowo okraszona jest ona wspaniałą scenerią towarzyszącą w zdobywaniu naszych małych, wielkich szczytów lub też jak ma to miejsce w tym przypadku piętrzącej się przed nami przełęczy Ala – Kol.
W końcu ruszamy. Jak zawsze pierwsze kroki do najłatwiejszych nie należą. Plecaki przygniatając bezlitośnie do ziemi, nie pozwalają nam ani na chwilę zachwytu, którą w normalnych warunkach z pewnością wywołałyby otaczające nas widoki. Zresztą może to i dobrze. Ścieżka na przełęcz jest bowiem wąska i stroma, a kruche podłoże, co rusz usypuje się spod stóp nie zapewniając stabilnego podparcia. To wymaga skupienia i ciągłej koncentracji. Z każdym krokiem mimo wszelkich trudności wspinamy się jednak coraz wyżej i po kilku krótkich przerwach przełęcz wydaje się być już na wyciągnięci ręki. Nic bardziej mylnego. Tak naprawdę tu dopiero zaczyna się najbardziej wymagający odcinek drogi. Mając do wyboru dwie możliwości, ścieżka tutaj bowiem rozgałęzia się, wybieramy krótszą lecz przy tym jednak zdecydowanie trudniejszą. Kolejny więc raz rozsądek ustępuje pokusie szybszego „załatwienia sprawy”, którym w tej chwili jest jak najszybsze zdobycie przełęczy rzecz jasna po jak najmniejszych kosztach. Już po kilku krokach przekonujemy się, że tak czy owak będą one niestety wysokie bo wybór, którego dokonujemy najlepszym z pewnością nie jest. Skalny, gruby rumosz usypuje się bowiem spod stóp, spadając z impetem w dół. Tym samym musimy iść więc w grupie, uważając by spadające kamienie nie uderzyły nikogo kto znajduje się bezpośrednio za nami. Uwagę koncentruje również sama droga bo ścieżka jest niezwykle stroma, a momentami wręcz przepadzista. Przeciążające plecaki natomiast utrudniają złapanie równowagi podczas każdego kolejnego kroku, które stawiamy. Stąd też mimo, że ścieżka jest stosunkowo krótka, a samo przewyższenie może wynosić zaledwie dwieście metrów pokonanie jej kosztuje nas sporo sił i czasu, a także kilku litrów wylanego potu i co najmniej kilku siwych włosów, które pojawiają się w momentach niekontrolowanej utraty równowagi. Lecz zaraz po wejściu na przełęcz cała udręka znika, zamieniając się w ogromną satysfakcję. Oto bowiem znaleźliśmy się przecież w miejscu, które jeszcze kilka tygodni temu znajdowało się w sferze marzeń i było powodem wielu nieprzespanych nocy.Na podsumowania w tej chwili nie mamy jednak czasu ani też ochoty. Po pierwsze wyprawa wcale się tu nie kończy, po drugie nadchodzi burza, która jeśli się nie pośpieszymy z pewnością złapie nas podczas zejścia nad jezioro. Tym samym nie tracąc czasu schodzimy w dół, licząc, że jeszcze przed deszczem zdążymy rozbić namioty. Wszystko udaje się dosłownie w ostatniej chwili. Wisząca nad nami burza zdaje się czekać na rozbicie przez nas obozu i swe przedstawienie zaczyna dopiero po wejściu do namiotów. Zmęczeni wspinaczką i tak zresztą nie zamierzamy się już z nich ruszać stąd też jesteśmy w pewnym sensie nawet radzi z takiego obrotu sprawy. Pod koniec dnia burza przechodzi, a my jesteśmy świadkami kolejnego spektaklu przyrody, w którym tym razem główną rolę ogrywa zachodzące za linią gór pomarańczowe słońce, niepodważalny zwiastun dobrej pogody dnia następnego.I rzeczywiście kolejny poranek wita nas niczym niezmąconym błękitem nieba. Zapowiada się więc kolejny piękny dzień. W tej sytuacji w całości zamierzamy spożytkować go na zdobycie ponad czterotysięcznej przełęczy, do której dostępu zazdrośnie strzeże spływający do jeziora lodowiec. Wczoraj pokryty w całości jeszcze świeżym, białym śniegiem, dzisiaj pod wpływem wczorajszej burzy niestety nieco przyszarzały nie jawi się już tak imponująco. Niemniej i tak stanowi dla nas na tyle silną pokusę by zaraz po śniadaniu pośpiesznie spakować plecaki i po intensywnym godzinnym marszu wzdłuż brzegu jeziora w końcu wbić się łapczywie w jego podłoże wszystkimi zębami raków.
Wędrówka przez lodowiec nie nastręcza żadnych problemów. Nie ma tu bowiem ani większych szczelin ani też innych niebezpieczeństw, które mogłyby zagrozić naszemu zdrowiu, nie licząc oczywiście samego lodu, który jedynie bez raków mógłby utrudniać poruszanie się w jego obrębie. To główny lodowiec doliny. Stąd też jest zarówno długi jak i szeroki. Zasilany jest on mniejszymi lodowczykami spływającymi do niego z wyższych partii gór. Podążając w strony przełęczy mamy więc przegląd wszystkich formy glacjalnych i geomorfologicznych, które do tej pory były głównymi przedmiotami rozważań podczas studiów. Dodajmy jednak przedmiotami wyłącznie czysto teoretycznymi. Dopiero tu teoria i zdobyta wiedza przyjmuje swój praktyczny wymiar dzięki czemu na jej podstawie dobrze wiemy czego można spodziewać się wkraczając w krainę wiecznego śniegu i lodu czy chociażby spoglądając w niebo, które stopniowo pokrywa się grubą warstwą ciężkich, ołowianych chmur... Akurat w tym przypadku nie trzeba jednak specjalnej wiedzy z zakresu meteorologii synoptycznej by dojść do wniosku, że potężna burza jest tylko wyłącznie kwestią czasu. Rozsądek nakazuje więc zdecydowany odwrót, z kolei świadomość bliskości przełęczy zupełnie coś innego... W myśl zasady: jeśli podejmujesz ryzyko możesz tylko przegrać, nie ryzykując z kolei już przegrałeś idziemy bez wahania w górę. Zresztą obiektywnie rzecz ujmując do celu nie jest już daleko. Przed nami bowiem ostatni odcinek, ogromne spiętrzenie prowadzące bezpośrednio na przełęcz. Śniegu jest tu już zdecydowanie więcej, choć szczelnie trzyma się on stoku. Lekko ubity pod wpływem swego ciężaru i dodatniej temperatury daje solidne oparcie dla nóg dzięki czemu wspinaczka nie różni się zbytnio od wchodzenia po schodach. Tym samym zdobycie przełęczy nie nastręcza specjalnych trudności technicznych i po kilku godzinach od wymarszu z obozu stajemy się jej szczęśliwymi zdobywcami, a magiczna granica czterech tysięcy metrów została przekroczona. Niby to tylko liczby, ale satysfakcja ogromna. Kilka zdjęć, łyk herbaty, coś na ząb i wracamy. Niebo bowiem w całości pokryte burzowymi chmurami dzisiaj z pewnością czekać już nie będzie nim wrócimy do bazy. Tak też się dzieje, lecz burza dopada nas na szczęście na samym końcu lodowca. Tu już jest bezpiecznej choć pioruny i tak trafiają wcale niedaleko. Ściąga je tafla jeziora wzdłuż którego idziemy. Szczęśliwie jednak burza mimo, że intensywna nie trwa długo i zaraz po powrocie ponownie wychodzi słońce, z kolei przeciwległe brzegi jeziora spina wspaniała, różnokolorowa tęcza. Wraz z kilkoma łykami czegoś mocniejszego, taszczonego aż tutaj na tą jedyną okazję stanowi ona wymarzone zwieńczenie całości dzisiejszego dnia jak i całości wyprawy, która tutaj osiąga apogeum. Od tego momentu bowiem z każdym kolejnym dniem będziemy sukcesywnie kierować się już w stronę domu...