Przeraźliwy pisk, a zaraz po nim charakterystyczny swąd spalenizny wydobywający się spod kół rozklekotanego mercedesa hamującego gwałtownie pod wpływem zmieniających się niespodziewanie świateł. Zwalająca z nóg kakofonia dźwięków ulicy, grono przydworcowych cwaniaczków proponujących podejrzane transakcje, wreszcie kryjące się w cieniu drzew grupy bezdomnych cyganów na pierwszy rzut oka niezwracających na nas uwagi, zupełnie tak jakbyśmy byli tylko powietrzem…
Przyzwyczajeni do spokojnej, a wręcz czasem pogrążonej w jakimś niezrozumiałym letargu Bratysławy mniej więcej w ten oto sposób odbieramy z początku rumuńską rzeczywistość. I nawet mimo rzetelnego przygotowania i obycia z krajem, w którym jakby nie było spędziliśmy niespełna pół roku naszego życia trzeba przyznać w pierwszych chwilach przeżywamy na tyle duży szok kulturowy by zdecydowanie wzmożyć czujność już po wyjściu z pociągu stanowiącego dotychczas bezpieczny azyl przed wszelkimi niebezpieczeństwami czyhającymi na nas na zewnątrz.
Tak więc wita nas Oradea, pierwsze miasto po rumuńskiej stronie granicy, a zarazem kolejny przystanek na trasie naszej podróży do Bologi. Dzisiaj jednak dalej już nie pojedziemy. Opóźnienie pierwszego pociągu wywołuje bowiem reakcję łańcuchową, która nie pozwala zdążyć najpierw na poranny pociąg do Oradei, a potem w dalszej konsekwencji sprawia, że popołudniowa osobówka do Bologi odjeżdża niestety bez nas. Ponieważ odjazd kolejnej według rozkładu przewidziany jest na wczesny poranek dnia następnego, nie mając więc większego wyboru nadchodzącą noc zmuszeni jesteśmy spędzić w mieście, które dotychczas bylo nam dane odwiedzić jedynie przejazdem. Po zrzuceniu bagaży w hotelu, w którym bez problemu udaje nam się zbić zdecydowanie wygórowaną cenę za pokój udajemy się więc na przechadzkę po mieście. Na przekór własnym obawom już po kilku krokach staje się dla nas jasne, że przymusowy pobyt w Oradei nie musi być złem koniecznym, a wręcz przeciwnie czystą przyjemnością uświetnioną przy tym wcale nie najgorszym rumuńskim piwem. Może to właśnie ów złocisty trunek, a może po prostu odrobina czasu pozwala oswoić się ponownie z Rumunią, która rankiem dnia kolejnego nie wydaje się już aż tak drapieżna, ukazując nam swoje dawne, przyjazne oblicze…