Skąpana w złocistych promieniach wschodzącego słońca mała mieścina położona u stóp gór Munti Apuseni, o której istnieniu zdają się wiedzieć wyłącznie jej sami mieszkańcy. Kilka skromnych domostw znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie zakurzonej drogi, stara cerkiew, przydrożna knajpka połączona ze sklepem, którego asortyment ogranicza się w zasadzie do zleżałego pieczywa, kilku warzyw oraz najbardziej podstawowych produktów spożywczych w postaci mąki, mięsa, jakiegoś nabiału...
To Bologa – wieś znajdująca się mniej więcej pośrodku trasy kolejowej Oradea – Cluj Napoca skąd zaraz po wyjściu z pociągu zaczynamy nasz trekking. Na miejsce docieramy we wczesnych godzinach niedzielnego poranka, wysiadając niepewnie na peronie, którego w zasadzie nie ma... Bo oprócz niewyraźnie wydeptanej ścieżki w trawie o jego istnieniu świadczą wyłącznie gorące zapewnienia uczynnej konduktorki pociągu, która widząc najwyraźniej duże wątpliwości rysujące się na naszych twarzach przychodzi nam niespodziewanie z pomocą. Intuicyjnie dajemy jej wiarę, choć trzeba przyznać czynniki obiektywne nie do końca o tym świadczą. Niemniej wiara w drugiego człowieka nierzadko stoi wyżej w hierarchi aniżeli wszelkie racjonalne przesłanki dlatego i nasza decyzja w tym przypadku okazuje się trafna. Jak dotąd więc wszystko idzie zgodnie z planem. Jesteśmy bowiem w odpowiednim miejscu o odpowiedniej czasie. A skoro tak możemy wreszcie zacząć długo oczekiwaną wędrówkę, delektując się przy tym rześkim, górskim powietrzem.
Ruszamy. Po kilku krokach robimy jeszcze krótki przystanek we wspomnianych wcześnie barze celem uzpełnienia brakujących produktów żywnościowych. W związku z jego skromną ofertą, pod wpływem której półki uginają się raczej od grubej warstwy kurzu aniżeli nadmiaru samych produktów ograniczamy się jednak do kupna zaledwie dwóch butelek wody mineralnej. To co niesiemy w plecakach, a dodajmy nie jest tego wcale dużo musi więc wystarczyć na kilka najbliższych dni...
Sama droga oraz podwórza mijanych przez nas gospodarstw świecą pustkami. Jedyną formą życia zdaje się być wyłącznie pasące się na okolicznych łąkach bydło oraz bezpańskie psy, których ujadanie unosi się gdzieś w oddali. Na szczęście monotonię marszu, który przez najbliższe kilka kilometrów prowadzić będzie rozgrzanym asfaltem urozmaica wyłaniający się przed nami osnieżony masyw Vladeasy, z którym według planu przyszłoby się nam zmierzyć już jutro gdyby nie...upadek Gośki, którego rezultatem jest wygięta w pałąk kostka. Natychmiastowe oględziny są jednak obiecujące i po szybkim opatrunku marsz może być kontynuowany. I kiedy wszystko z nogą wydaje się być w jak najlepszym porządku zaraz po dotarciu do bardziej wymagającej drogi szutrowej, która prowdzi już w zasadzie do samego schroniska Cabana Vladeasa niespodziewanie pojawiają się spoźnione efekty skręcenia. Kostka w momencie bowiem puchnie, odmawiając zupełnie posłuszeństwa. W tych okolicznościach o dalszym marszu oczywiście mowy być nie może. Nie mając specjalnie pomysłu siadamy więc zrezygnowani na kamieniu jak się za chwilę okaże tylko po to jednak by zaraz z niego wstać i...rozpocząć rozmowę z kierowcą zatrzymującego się przed nami samochodu. Jest nim wracający po latach w swoje rodzinny strony rumun, który mimo, że nie był tu już od dawna jak zapewnia doskonale zna okolicę, proponując jednocześnie transport w górę doliny. Nie mając powodów by powątpiewać w jego słowa wsiadamy więc chętnie do wnętrzna auta szczęśliwi z takiego obrotu sprawy.
W drodze rozmawiamy. O Rumunii, o Polsce, o pracy, tak ogólnie o życiu. Bezpośredność kierowcy, tak znamienna dla wszystkich mieszkańców tej uboższej części świata sprawia, że pierwsze lody między nami zostają szybko przełamane dzięki czemu możemy rozmawiać swobodnie bez zbędnej kurtuazji, nie pozwalającej w wielu przypadkach na nawiązanie bliższych relacji międzyludzkich. Jego i nasza otwartość, a także zaangażowanie w rozmowę sprawia więc, że po wyjściu z auta ciężko oprzeć się wrażeniu, że nie żegnamy się z przypadkowo spotkanym człowiekiem, lecz z dobrym znajomym, którego znamy co najmniej od dobrych kilku lat.
Kierowca wysadza nas w centrum maleńkiej osady po czym od razu wraca. Choć nie musi, specjalnie dla nas nadrabia drogi, robiąc nam w ten sposób ogromną przysługę. I kiedy wydaje sie, że los ponownie się do nas uśmiecha, a my w trybie ekspresowym zyskujemy, co najmniej kilka kilometrów szybki rzut oka na mapę w momencie gasi nas mocno rozpalony entuzjazm. Przez nieumyślną pomyłkę kierowcy (jak podejrzewamy wynikajacą wyłącznie z faktu, że nie był on w okolicy od lat) zostajemy bowiem podrzuceni do... sąsiedniej wioski, która znajduje się na nasze nieszczęście w zupełnie przeciwnym kierunku aniżeli schronisko, do którego zamierzamy dotrzeć. W kontekście zaistniałych okoliczności w tej chwili jednak jest ono dla nas nieosiągalne. Lecz nawet mimo faktu, że nasz „wybawca” wyświadcza nam niedźwiedzią przysługę, podrzucając nas zupełnie w inne miejsce, o czym zarówno on sam jak i my pochłonięci bez reszty rozmową nie możemy wiedzieć zupełnie nie czujemy złości, a wręcz przeciwnie jesteśmy rozbawieni absurdem całej sytuacją, która jak ma niebawem okazać nie jest wcale aż tak beznadziejna jakby się mogło wydawać. Tym razem ratuje ją nieoczekiwanie kierowca nadjeżdżającej z naprzeciwka rozklekotanej Dacii, który mimo, że kompletnie nie rozumie naszego języka z pewnością doskonale rozumie nasz intencje i położenie, w którym się znajdujemy. W momencie otwiera więc bagażnik auta i zdecydowanym gestem zachęca do zdeponowania w jego głębokim wnętrzu naszych plecaków. Nie wahając się długo ulegamy sile perswazji i po chwili z powrotem siedzimy w samochodzie, którym oprócz tego, że wracamy do punktu skąd złapaliśmy pierwszego stopa dodatkowo jedziemy dalej, nadrabiając stracony czas i brakujące do celu kilometry. Po serdecznym pożegnaniu z naszym wybawcą, w pełnym tego słowa znaczeniu wchodzimy w leśną ścieżkę i po kilkunastominutowym kuśtykaniu znajdujemy doskonałe miejsce na biwak gdzie postanawiamy spędzić pierwszą noc w górach Munti Apuseni.