Gramoląc się mozolnie do góry kamienistą drogą, która wyprowadza nas ostatecznie na płaską jak stół grań zupełnie nie zwracam uwagi na silnie operujące słońce. Wprawdzie wysokość może nie powala jednak promienie słoneczne są na tyle silne by odbijając się od połaci zleżałego śniegu zdradliwie przypiekać wszelkie odsłonięte cześci ciała. Pochłonięty bez reszty własnymi myślami nie przejmuję się jednak specjalnie rezultatem własnej obojętności w stosunku do bezbronnego ciała wołającego bezskutecznie o pomoc. Odsłonięte ramiona z każdym kolejnym krokiem do góry pieką jednak coraz bardziej, domagając się ode mnie natychmiastowej interwencji, zmieniając przy tym stopniowo barwę z zupełnie białej do mocno zaczerwienionej, a miejscami przechodzącej nawet już w granat.
Choć wiem doskonale czym moja bohaterszczyzna może się skończyć są dzisiaj jednak rzeczy zdecydowanie ważniejsze aniżeli wszelkie potrzeby ciała. To potrzeby ducha. Jak zresztą zwykle w górach podczas każdej wędrówki... Własne myśli, krajobrazy, wreszcie droga, sama droga, lecz nie cel. Tylko tu, tylko teraz. By dojść do kolejnego kamienia, drzewa, majczącego na horyzoncie szczytu, jak znam życie będącego zapewne tylko kolejnym z wielu fałszywych przedwierzchołków...
Pochłonięty rozmową z sobą samym idę więc prosto przed siebie, kontemplując jednocześnie przenikliwą ciszę, co jakiś czas tylko przerywaną podmuchem porywistego wiatru kojącego rozgrzane do czerwoności ramiona. I tak oto wreszcie dochodzę do upatrzonego drzewa, które jeszcze przed chwilą majaczyło nieśmiało w oddali, odpoczywam przez chwilę na kamieniu, który wpadł mi akurat w oko, przeżywam wreszcie ogromne rozczarowanie w momencie wejścia na fałszywy wierzchołek, za którym pojawia się kolejny, znacznie wyższy by nagle...
....uświadomić sobie fakt oczywisty. Nie idę sam... Idę przecież z Gosią wyłaniającą się gdzieś w oddali zza wyłomu skalnego, zakrętu, z lasu... Co jakiś czas wracam więc do realnego świata, łapiąc się, że trzeba zwolnić, choć trochę utemperować swój wybujały egoizm i zwyczajnie chwilę poczekać. Gosia idzie przecież wolniej, choć doskonale wiem, że wcale nie ze względu na zmęczenie, a przez własny sposób kontemplacji i odbiór górskiej przygody, który każe jej zwyczajnie zwolnić, odpocząć od miejskiego zgiełku i pośpiechu, od świata gdzie każda sekunda pozornie jest na wagę złota. Lecz nie tutaj, nie dla niej.
To przecież nie pierwsza, nasza wspólna wędrówka. Z pewnością również nie ostatnia. Znam więc Gosię doskonale. Dlatego wiem, że idąc wolniej ode mnie więcej widzi, więcej czuje, z pewnością też więcej otaczającej rzeczywistości do niej przenika. Więcej gór dzięki temu zabiera dla siebie, na dłużej jej więc starcza. Ja z kolei gromadzę w głowie gotowe zdania, plany, tworzę i odrzucam mniej lub bardziej realne pomysły. To bowiem tutaj i dokładnie zawsze w ten sposób wszystko się rodzi, wszystko bez wyjątku, wszystko czego dotychczas współnie dokonaliśmy...
Spotykając się więc na kamieniu, na którym chwilę czekam, na wierzchołku, rzecz jasna tym fałszywym, czy pod drzewem rzucającym zbawienny cień konfrontujemy wspólnie swoje przemyślenia, spostrzeżenia, pomysły wreszcie wątpliwości dotczące dalszej drogi. I ruszamy dalej. Każdy swoim tempem, by następnym razem spotkać się ponownie na kolejnym kamieniu, przy kolejnym drzewie, a może nawet na wierzchołku, tym razem jednak już tym prawdziwym...na przykład Vladeasie.
I tak krok po kroku, przystanek po przystanku, powoli mija dzień, pierwszy w całości spędzony w górach, wypełniony wędrówką i dialogiem, zarówno z samym sobą oraz z Gosią. I mimo, że więcej z tego dnia spędzamy osobno pogrążeni we własnych myślach wspólna choć krótka rozmowa znaczy tu więcej aniżeli każdodzienny dialog w domu w więkoszści poświęcony wydarzeniom z pracy.
Słońce tymczasem powoli chowa się za linią gór, zapada zmrok, w momencie robi się zimno. Opatuleni w śpiwory chwilę jeszcze rozmawiamy i kładziemy się spać, lecz nie w namiocie, a w opuszczonej bacówce, która zdawać by się mogło czeka specjalnie dla nas. I pomyśleć, że podczas całego dnia nie spotkaliśmy zupełnie nikogo...