Pierwsze promienie wschodzącego słońca szybko ogrzewają mocno schłodzone po nocy powietrze. Jako zimne i ciężkie przylega ono bezpośrednio do podłoża wskutek czego wnętrze naszej bacówki do złudzenia przypomina wielką lodówkę, która z powodzeniem mogłaby przez dłuższy czas utrzymywać świeżość chyba wszystkich możliwych produktów żywnościowych w niej przechowywanych. Nasze przypuszczenia potwierdza zresztą stan fizyczny masła, które zmrożone na kość kompletnie nie nadaje się do podania na stół, którego rolę pełni dzisiaj...duży głaz znajdujący się bezpośrednio przed drzwiami bacówki. Szybko wzbijające się do góry słońce szybko jednak robi swoje i zanim się oglądamy ściągamy z siebie kolejne warstwy ciepłych ubrań jak dotąd chroniących nas skutecznie przed przenikliwym chłodem nocy, a i wspomniane wcześniej masło przyjmuje w końcu konsystencję idelanie nadającą się do rozsmarowania na rumuńskim, wiejskim chlebie. Ucztę zatem czas zacząć...
Po obfitym śniadaniu opuszczamy nasz darmowy hotel i ruszamy w dalszą drogę. Niczym niezmącony błękit nieba zapowiadający kolejny, wspaniały dzień motywuje nas do żwawego marszu tym bardziej, że według mapy trasa dzisiejszej wędrówki prowadzić będzie w całości niewymagającą, płaską jak stół granią gdzieniegdzie tylko poprzecinaną nieznacznymi obniżeniami terenu. Jedyną rzeczą, która stwarza pewne problemy i trzeba przyznać znacznie uprzykrza wędrówkę jest zalegająca w lesie gruba warstwa zleżałego śniegu, w którym zapadamy się po kolana pod wpływem ciężaru naszych plecaków. I o ile w zacienionym lesie śnieg jest jeszcze mocno zmrożony i tym samym stosunkowo suchy, o tyle już poza nim pod wpływem silnie operującego słońca taplamy się w błotnistej, śnieżnej brei, której nie jest w stanie oprzeć się nawet najlepiej zaimpregnowany górski but. Skutek tego jest oczywiście taki, że oprócz wytaplanych błotem po uda spodni, buty mamy kompletnie przemoczone, co znacząco obniża komfort marszu.
Chłodzeni więc skutecznie od dołu, dla odmiany z góry poddawani jesteśmy w takim samym stopniu solidnemu podpiekaniu. Nie wpływa to bynajmniej wcale na osuszanie naszego obuwia, a wręcz przeciwnie pod wpływem palącego słońca i tak rozległe już pola zleżałego śniegu rozlewają się jeszcze bardziej, nie dając żadnej możliwości ich ominięcia. A ponieważ woda w butach od jakiegoś czasu wesoło chlupocze, nie mając w zasadzie już nic do stracenia idziemy po prostu przed siebie, podziwiając przebijące się odważnie przez śnieg krokusy, których ilość przyprawia miejescami o zawrót głowy. Jak okiem sięgnąć fioletowe pola rozpościerają się bowiem z każdej strony w zasadzie aż po horyzont, gdzieniegdzie tylko ustępując miejsca skarłowaciałym drzewom, kosodrzewinie czy też licznie występujących tu formacji skalnym stanowiących preludium tego, co mamy nadzieję ujrzeć już niebawem po drugiej stronie grani...