Niedzielny poranek w Rumunii swym temperamentem przypomina raczej nerwowy początek roboczego tygodnia aniżeli błogą i niczym niezmąconą słowacką sielankę, której można doświadczyć w każdy weekend u naszych południowych sąsiadów i to nawet w centrum samej Bratysławy. Tutaj w Petrosani mimo wczesnej pory wszystko jednak wygląda zgoła inaczej, odbiegając zupełnie od standardów, do których przywykliśmy, mieszkając na uśpionej Słowacji. Już pierwsze przejście przez główną ulicę miasta budzi pewne obawy, kojarzyć się może bowiem bardziej z walką o przeżycie podczas „spacerów” wzdłuż teherańskich arterii aniżeli ze spokojną rumuńską prowincją gdzie jedyną zmotoryzowaną maszyną powinna być przejeżdżająca z częstotliwością raz na godzinę furmanka z sianem.
Czasy jednak szybko się zmieniają dlatego dzisiaj jest już zdecydowanie inaczej aniżeli jeszcze przed kilkoma laty. W związku z tym miejsce na drodze powszechnych swego czasu furmanek zajęły bezpowrotnie kawalkady zachodnich samochodów, pomiędzy którymi często można spotkać rumuńskie Dacie z powodzeniem dotrzymujące im kroku oraz urody. Stąd też od samego rana z centrum miasta niczym budzik uderza kakofonia nieprzyjemnych dźwięków. Chodniki zresztą też nie zamierzają pozostać wcale w tyle więc nie grzeszą również pustkami. Z kolei w otwartych od wczesnych godzin sklepów, a przede wszystkim piekarni i budek z pieczywem tworzą się kolejki Rumunów kupujących jak na nasze standardy przeogromne ilości bochenków świeżo wypieczonego chleba, który trzeba przyznać smakuje wybornie, przywołując w tym sposób smaki i zapachy dzieciństwa .
Tymczasem na drugiej stronie ulicy naprzeciwko podupadającego, mieszkalnego molochu znajduje się coś, co mogło stanowić niegdyś dworzec autobusowy. Świadczy o tym kasa, a więc najważniejszy punkt każdej szanującej się publicznej instytucji. Owszem, fizycznie może jeszcze faktycznie istnieje niemniej jak podejrzewamy, sądząc przynajmniej po jej stanie otwarta bywała niegdyś, dzisiaj natomiast świeci już pustkami. Prawdopodobnie właśnie dlatego na próżno szukać na zmurszałych ścianach budynku jakiegokolwiek rozkładu jazdy. Niezależnie jednak od tego miejsce zgodnie z jego pierwotnym przeznaczeniem i przyzwyczajeniem lokalnej społeczności i tak skupia w sobie w zasadzie chyba wszystkich, lokalnych taksówkarzy i właścicieli minibusów, którzy skoncentrowani na niewielkiej przestrzeni tworzą wbrew powszechnemu nieładowi całkiem sprawnie funkcjonujący organizm oferujący usługi przewozowe dla mieszkańców miasta.
Niestety dzisiaj nie jest on nam w stanie pomóc. Poza sezonem żaden z minibusów do Obirsia Lotrului – docelowego miejsca naszej podróży nie jeździ z całkiem prozaicznego powodu – braku chętnych. Z kolei taksówkarze owszem, jak zawsze zainteresowani, jak zawsze jednak w podobnym przypadkach żądający kwoty za przejazd zupełnie niewspółmiernej do dystansu dzielącego Petrosani ze schroniskiem.
Ponieważ odległość nie wynosi więcej aniżeli 30 kilometrów szybko ucinamy wszelkie negocjacje i nie tracąc czasu po uzupełnieniu zapasów w jednym ze sklepów żwawo ruszamy w drogę, licząc po cichu na „okazję”, która podwiozłaby nas do celu podróży. Ku naszemu zdziwieniu tak się jednak nie dzieje i zamiast odpoczywać w górach i delektować się szumem górskiego potoku wciąż drałujemy rozpaloną od słońca szosą mijani przez zachodnie auta nie mające wcale zamiaru nawet zwolnić na nasze sugestywny gesty powtarzane za każdym razem kiedy tylko jakiekolwiek pojazd pojawia się na horyzoncie. Sukcesywnie mijamy również słupki osnowy geodezyjnej odmierzające przebyte od Petrosani kilometry. Po drugim z nich stopniowo na czole zaczynają pojawiać się krople potu, efekt palącego mimo stosunkowo wczesnej wciąż pory słońca, po piątym z kolei mokrzy już od potu stopniowo tracimy werwę, by przy dziesiątym, po dwugodzinnym marszu ostatecznie poddać się, usiąść na ziemi i zastanowić się na alternatywnym planem. Według mapy bowiem droga niebawem zacznie piąć się stopniowo do góry, by ostatecznie wyprowadzić na położoną na wysokości ponad 1600m n.p.m. przełęcz skąd trzeba będzie pokonać jeszcze około pięć kilometrów krętą drogą, która ostatecznie prowadzi już do zielonej, górskiej doliny, w pobliżu której na rozdrożu dróg znajduje się schronisko Obirsia Lotrului.
Dzisiaj jednak perspektywa kilkugodzinnego marszu specjalnie nam nie odpowiada. Po pierwsze dlatego, że monotonny marsz asfaltem nie stanowi w zasadzie żadnej atrakcji, po drugiego dlatego, że wszystkie siły zamierzamy skoncentrować na dalsze dni przeznaczone wyłącznie na górskie wojaże. Niemniej, analizując naszą sytuację ciężko znaleźć jakąkolwiek alternatywę. Dalej góry są już bowiem w zasadzie niezagospodarowane, a jedyną bazę noclegową oprócz wspomnianego wcześniej schroniska Obirsia Lotrului stanowią zaledwie dwie prywatne pensjonaty, które jednak ze względu na ceny i samą lokalizację nie są dla nas żadnym rozwiązaniem. Stąd też nie pozostaje nam nic innego jak założyć z powrotem plecaki i ruszyć dalej, karmiąc się jednocześnie nadzieją, że ktoś się nad nami w końcu zlituje. Przejeżdżający kierowcy są jednak wciąż bezwzględni. Po prawdzie trudno się im dziwić skoro niemal wszyscy nie jadą dalej aniżeli nad brzegi malowniczego strumienia, wzdłuż którego biegnie droga, którą idziemy. Tam w cieniu bujnie kwitnących o tej porze roku drzew zgodnie z rumuńskim zwyczajem wypakują z samochodów cały ekwipunek i wspólnie z rodzinami oraz znajomymi będą biesiadować do późnych godzin wieczornych, pozostawiając po sobie na pożegnanie wielkie śmietnisko. To niestety tylko jedno z kilku mniej pozytywnych twarzy Rumunii...
Po dziesiątym kilometrze od Petrosani zgodnie z przewidywaniami droga faktycznie zaczyna piąć się stromo do góry, a szeroka jak dotąd dolina nagle zwęża się, by ostatecznie za ogromną bramą skalną przekształcić się w wąski przesmyk, którego szerokość miejscami wystarcza zaledwie, by pomieścić strumień i drogę.
Wraz ze zwężeniem doliny zmniejsza się również ilość przejeżdżających samochodów. Z dużą dozą prawdopodobieństwa jednak należy przyjąć, że te które nas miną, docelowo będą jechać dużo dalej z racji faktu, że potencjalnych miejsc biwakowo – noclegowych na tym odcinku drogi w zasadzie już nie ma, co potencjalnie powinno tylko zwiększyć nasze szansę na złapanie okazji. I rzeczywiście nasze nadzieje wymieszane mniej lub bardziej z modlitwami do wszystkich, możliwych bogów przynoszą w końcu upragniony efekt. To rozklekotany busik, który najpierw wyłania się zza jednego z serii wielu ostrych zakrętów, by po chwili nawet bez wyraźnej sygnalizacji z naszej strony zatrzymać się tuż przed nami. I mimo, że wypełniony jest po brzegi sprzętem oraz drwalami udającymi się jak zawsze po weekendzie spędzonym w Petrosani na tydzień do pracy w okolice schroniska Obirsia Lotrului to nikomu z nich zupełnie nie przeszkadza kontynuowanie dalszej drogi z dwoma dodatkowymi pasażerami z Polski i ich wcale niemałymi plecakami. Ostatecznie więc dzięki całkiem sprzyjającym okolicznościom jeszcze tego samego dnia możemy delektować się już dawno niesłyszanym szumem górskiego potoku w rozleniwiających promieniach zachodzącego powoli zza linią ośnieżonych gór słońca.