Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Nepal. W obliczu Najwyższego...    Z krótką wizytą w bazie pod Everestem...
Zwiń mapę
2014
25
mar

Z krótką wizytą w bazie pod Everestem...

 
Nepal
Nepal, Everest Base Camp
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6801 km
 
Ostatni etap trekkingu powoli staje się niestety faktem. Dziesiątego dnia od przylotu do Lukli z samego rana rozpoczynamy bowiem podejście z Gorak Shep do bazy pod Everestem z zamiarem zejścia jednak jeszcze tego samego dnia do Lobuche, co stanowi z kolei rozpoczęcie powrotu w zielone doliny. Przedwyjazdowy plan, co prawda zakładał powrót do Lukli przez mocno wyeksponowaną przełęcz Cho La i wejście na wierzchołek Gokyo Ri, niemniej z powodu obfitych opadów śniegu podczas ostatnich kilku dni przejście przez przełęcz obecnie nie jest możliwe. Tym samym zmuszeni jesteśmy albo na modyfikację ustalonej wcześniej trasy, albo też na skrócenie trekkingu i szybszy powrót do cywilizacji. I tak źle i tak niedobrze, dlatego niezależnie, który wariant ostatecznie wybierzemy to i już w tym momencie wiemy, że pewien niedosyt pozostanie. Z wierzchołka Gokyo Ri przynajmniej w porównaniu ze szczytem Kala Pattar według opinii wielu osób rozpościera się bowiem jeszcze bardziej efektowny widok nie tylko na samą piramidę Everestu, ale również na inny ośmiotysięcznik Cho Oyu. Zresztą sama dolina Gokyo jest zdecydowanie bardziej malownicza i co ciekawe paradoksalnie mniej zagospodarowana. Z kolei skromna infrastruktura turystyczna sprawia, że jest ona mniej uczęszczana przez turystów. Widoki, cisza, spokój, a wreszcie ciągły niedosyt górami. Mamy, więc czego żałować…
Pierwsze niepokojące wieści dotyczące trudnych warunków na przełęczy Cho La przekazuje nam jeszcze podczas postoju w Dughli para z Niemiec, która nawet w towarzystwie przewodnika, wyposażona w wysokogórski sprzęt w postaci raków i lin stanowiących w tych warunkach absolutne minimum nie jest w stanie dotrzeć do przełęczy. Tytułem uzupełnienia należy w tym miejscu również nadmienić, że położone po jej drugiej stronie schronisko w osadzie Dragnag jest zamknięte, co sprawia, że kontynuowanie trekkingu oczywiście przy założeniu zdobycia przełęczy wiązałoby się z koniecznością biwakowania gdzieś na szlaku. Dystans dzielący przełęcz z kolejnym miejscem noclegowym nie jest bowiem możliwy do pokonania w przeciągu jednego dnia. Zabite na cztery spusty schronisko to wynik faktu, że ścieżka na przełęcz i dalej za nią wiedzie przez zawiły labirynt szczelin w chwili obecnej ukrytych pod świeżą warstwą śniegu. W związku z tym transport sprzętu przez juczne zwierzęta jest tu wykluczony, dlatego całe wyposażenie wnoszone jest wyłącznie na plecach Szerpów, którzy, mimo, że trasę znają jak własną kieszeń póki co ze względów bezpieczeństwa nie decydują się jednak na pokonanie niebezpiecznej przełęczy. I o ile jeszcze w Dughli po cichu liczymy na poprawę warunków, o tyle już w Lobuche w przeddzień planowanego wejścia na przełęcz Cho La niepomyślne informacje potwierdza niestety kilka niezależnych od siebie źródeł. Pozbawieni, więc jakichkolwiek złudzeń ostatecznie rezygnujemy z kontynuowania drogi pierwotnie ustaloną trasą. W swojej decyzji nie jesteśmy jednak odosobnieni. Na podobny krok decydują się bowiem towarzyszący nam od dwóch dni podobnie jak my podróżujący indywidualnie turyści z Islandii oraz Stanów. Dopiero później, będąc już w drodze powrotnej w Tengboche dowiemy się, że na karkołomny krok zdobycia przełęczy w tym czasie decyduje się zaledwie dwójka Anglików, która w towarzystwie przewodnika faktycznie swój cel osiąga niemniej jak zgodnie przyznają fakt, że wciąż żyją należy rozpatrywać wyłącznie w kategoriach wielkiego szczęścia.
Do spotkania ze wspomnianymi śmiałkami dzieli nas jednak jeszcze sporo czasu. Póki, co jak zwykle o poranku, choć tym razem nieco wcześniej niż zwykle opuszczamy schronisko w Gorak Shep i kierujemy się w stronę bazy pod Everestem. Oddalona o trzy godziny marszu w kontekście przedstawionych wcześniej okoliczności stanowi, więc zarówno najważniejszy oraz nie wliczając samego powrotu niestety też ostatni etap trekkingu. Ku naszemu zaskoczeniu jednak na przekór przewidywanemu załamaniu pogody, jakby w ramach rekompensaty za konieczność skrócenia pobytu w Himalajach poranek wita nas nieskazitelnym błękitem nieba i całkiem przyjemną temperaturą. Z pewnością jest zdecydowanie cieplej aniżeli w położonej o ponad pół kilometra niżej Dughli. Różnica temperatur między wspomnianymi punktami na korzyść tego położonego wyżej w dużym uproszczeniu wynika z faktu, że zimne powietrze jako cięższe w przeciągu nocy pod wpływem grawitacji spływa po stoku, obniżając stopniowo temperaturę otoczenia. Wzrost temperatury wraz z wysokością jest zatem zjawiskiem występującym powszechnie w każdym obszarze górskim znanym pod nazwą inwersji termicznej.
Bezchmurne niebo i niewiarygodna wręcz przejrzystość powietrza sprawiają, że góry dzisiaj widać dosłownie jak na dłoni. W związku z tym spontanicznie podejmujemy decyzję o rozszerzeniu trekkingu o krótką wspinaczkę szlakiem prowadzącym bezpośrednio na szczyt Kala Pattar w celu uwiecznienia na zdjęciach widoku, który właśnie doświadczamy. Z każdym krokiem w stronę wierzchołka panorama stopniowo rozszerza się i staje się coraz ciekawsza. Mniej więcej w połowie drogi między szczytem, a początkiem ścieżki zatrzymujemy się i po zrobieniu kilkudziesięciu tych samych ujęć, które jak naiwnie myślimy zaspokoją w końcu nasz niepohamowany apetyt na góry schodzimy z powrotem do rozwidlenia szlaków, po czym zgodnie z planem kierujemy się już bezpośrednio do bazy pod Everestem.
Ścieżka, którą obecnie podążamy pozbawiona jest większych trudności technicznych i w zasadzie przez cały czas prowadzi bezpośrednio wzdłuż lodowca Khumbu, który niczym wielka rzeka rozlewa się szeroko po wydrążonym przez siebie korycie. Po kilkunastu minutach od rozpoczęcia marszu osiągamy usypaną z ogromnych głazów morenę boczną lodowca skąd spostrzegawczemu oku nie może umknąć majacząca w oddali grupa żółtych punktów, które od tego momentu będą już nam towarzyszyć przez całą, dalszą drogę, nabierając stopniowo coraz konkretniejszych kształtów, by ostatecznie z ledwie widocznych punkcików przeobrazić się w sporych rozmiarów wyprawowe namioty.
Nie licząc dwójki turystów, których mijamy, na szlaku jesteśmy zupełnie sami, delektując się tak charakterystyczną dla gór wysokich martwą ciszą. W pewnym momencie jednak złowieszcze milczenie Himalajów przerywa dobiegający z oddali, dobrze nam już znany odgłos brzękliwych dzwonków. Zaraz za nim, zza załomu skalnego wyłania się włochaty korowód obładowanych do granic możliwości jaków, które jako jedyne z jucznych zwierząt są w stanie bez większych problemów funkcjonować na tak znaczącej wysokości. Doskonała wydolność fizyczna niestety nie idzie w parze z rozwinięciem innych zmysłów, dlatego zwierzęta, choć niezwykle silne podczas drogi muszą być nieustanie naprowadzone na właściwą drogę przez Szerpów, którzy używając nierzadko zdecydowanych i nie do końca humanitarnych sposobów nie pozwalają im w ten sposób zboczyć z wąskiej ścieżki. Lecz nawet mimo ich wysiłku, który wkładają w ochronę zwierząt nie zawsze stado w całości udaje się doprowadzić do celu, o czym niestety możemy przekonać się o na własne oczy, stając się świadkami ześlizgnięcia się po stromym zboczu jednego ze zwierząt i w konsekwencji upadku kończącego się skręceniem karku. Nikt jednak z nadzorujących stadem Szerpów tragedii z wydarzenia nie robi i po natychmiastowym przepakowaniu ładunku transportowanego do tej pory przez nieboszczyka na grzbiety pozostałych jaków karawana rusza dalej. Wydaje się, że to jedyna rzecz, którą w tej chwili Szerpowie mogą zrobić. Surowość panujących warunków zmusza bowiem żyjących tu ludzi do zdecydowanego działania i zimnej kalkulacji, która w tej sytuacji oprócz zabezpieczenia transportowanego sprzętu każe skoncentrować się na bezpiecznym doprowadzeniu reszty stada do celu i zminimalizowania w ten sposób poniesionych już strat. I mimo, że brzmi to być może brutalnie, a z perspektywy Europejczyka i bezpośredniego świadka zdarzenia zarazem wygląda jeszcze gorzej to fakt braku choćby cienia empatii ze strony Szerpów nie jest wcale wynikiem barbarzyństwa, co nie każdy jednak z zachodnich turystów jest w stanie zrozumieć.
Śmiem twierdzić, że my rozumiemy, choć po prawdzie chyba nie do końca akceptujemy. Wychowani w europejskim duchu w nieustannym towarzystwie domowych zwierząt, a obecnie również właściciele czekającego gdzieś tam na nas psa nie jesteśmy w stanie wyobrazić samych siebie pozbawionych jakichkolwiek uczuć w stosunku do namacalnego cierpienia chociażby naszego czworonoga, a także innych zwierząt, o ludziach nawet nie wspominając. Nie chcąc, więc wysnuwać pochopnych opinii opartych wyłącznie na różnicy kultur i różnego pojęcia określonych wartości ruszamy dalej zastanawiając się jednak czy kilkaset metrów wyżej w krainie wiecznego śniegu i lodu zachowanie jednego człowieka w stosunku do drugiego w obliczu nagłego wypadku, a w konsekwencji śmierci i cierpienia jest wynikiem podobnych mechanizmów, których jesteśmy tu i teraz świadkiem. Mając po swojej prawej stronie doskonale widoczną piramidę Everestu nie sposób bowiem uciec od pytania jak zachowywali się w stosunku do siebie w obliczu śmierci George Mallory oraz Andrew Irvine, a także długi szereg ich następców, którzy podobnie jak oni nigdy już ze szczytu nie wrócili...
Banalne z pozoru rozważania, na które jednak jak dotąd nikt z mędrców nie znalazł rozsądnej odpowiedzi tu w obliczu Najwyższego z Najwyższych jedynego świadka zarówno wszystkich rozegranych tragedii jak i dramatów, które jako nieuchronne wciąż niestety przed nami, nabierają zupełnie innego wymiaru. Bo możliwość bezpośredniej konfrontacji nasuwających się w rezultacie naszych rozważań refleksji i obrazów, które maluje w międzyczasie nasza wyobraźnia z potęgą i chłodnym spojrzeniem Everestu obnaża brutalnie nie tylko ich powierzchowność i naiwność, ale także własny egoizm. Bo oceniając z perspektywy domowego zacisza zawsze mniej lub bardziej świadomie stawiamy samych siebie w charakterze nieomylnego eksperta. W obliczu bezpośredniego zagrożenia natomiast cała, nasza pewność zazwyczaj gdzieś pryska, a własnoręcznie namalowany wizjonerski obraz samego siebie nagle rozmywa się pod wpływem chwili, ukazując niestety prawdziwe oblicze jego autora, które ma się jednak zupełnie nijak z jego megalomańską twórczością. I nawet jeśli brzmi to jak wyświechtany frazes to jestem pewien, że fakt uświadomienia sobie może nawet nie tyle, co własnej słabości, co raczej zachowania innego od zakładanego pod wpływem zaledwie jednego niespodziewanego bodźca stanowi największą wartość całego trekkingu. Bo o ile o aspektach estetycznych całej wyprawy świadczą zrobione zdjęcia o tyle wewnętrzne przemiany oprócz tego, że są niemożliwe do uchwycenia przez obiektyw aparatu, to nierzadko również przez nas samych…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
tealover
tealover - 2014-05-21 06:15
O matulu :) To jedna z rzeczy na mojej liście!
 
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017