Do Chorogu – stolicy prowincji Badachszan, a zarazem jednego z największych miast Tadżykistanu docieramy późną nocą. Na pierwszy rzut oka miasto oprócz tego, że nie urzeka to wydaje się również, ze nie ma nic specjalnego do zaoferowania. Dopiero nazajutrz okazuje się, że mimo iż rzeczywiście pod względem architektonicznym zabudowa niczym nie odbiega od innych miast regionu to jednak uderza fakt, że Chorog mimo iż graniczy bezpośrednio z Afganistanem na jego ulicach panuje pełna frywolność zarówno pod względem ubioru jak i sposobu bycia. Rzecz jasna jest ona najbardziej widoczna wśród młodzieży niemniej zachowanie dorosłych również zupełnie nie zdradza, że tuż za rogatkami miasta świat wygląda zgoła inaczej. I o ile między tadżycką, a sąsiadującą z nią afgańską prowincją nie ma specjalnej różnicy – przynajmniej z perspektywy okien jeep’a, którym pokonujemy przygraniczny odcinek Pamir Highway – o tyle już między ukrytym w górskiej dolinie Chorogiem, a terenami rozpościerającymi się daleko w stronę Chin kontrast jest aż nadto widoczny.
Z jednej strony przyczyną takiego stanu rzeczy jest niedostępność terenu oraz surowość warunków klimatycznych panujących w górzystej części Tadżykistanu. Z drugiej zaś strony wydaje się jednak, że głównym czynnikiem decydującym jest mimo wszystko wyraźny podział etniczno – kulturowy, którego granicę wyznacza rozległe pasmo Pamiru. Praktycznie cały górski obszar należący do Tadżyskistanu w przeważającej części zamieszkują bowiem Pamirczycy, a na jego wschodnich rubieżach Kirgizi. Zarówno jedni jak i drudzy zasiedlają te ziemie od niepamiętnych czasów dlatego oprócz przynależności państwowej, na którą zostali nieoczekiwanie skazani dwie dekady temu nie mają z Tadżykami wiele wspólnego, co zresztą silnie manifestują, komunikując się na co dzień wyłącznie w swoich językach i przechodząc na rosyjski wyłącznie w razie konieczności, rzecz jasna tadżyckiego języka w ogóle nie znając.
Co gorsza sytuacji wcale nie poprawiają autorytarne rządy prezydenta, który oddający się bez reszty „upiększaniu” stolicy kraju oddaloną o setki kilometrów pamirską prowncję traktuje po macoszemu. A ponieważ jego rządy jak trwały tak trwają, a co więcej mają się nad wyraz dobrze nie zanosi się, by coś w kwesti relacji tadżycko – pamirskich miałoby się w najbliższej przyszłości zmienić.
W konsekwencji tego stolica „pięknieje” i rośnie w siłę w przeciwieństwie do prowincji gdzie na jakąkolwiek poprawę statusu materialnego nie może liczyć ponad 60% wszystkich obywateli Tadżykistanu, które żyje poniżej kwoty 2$ na dzień z czego znaczna ich większość na dalekiej, jałowej prowincji wciśniętej pomiędzy potężne łańcuchy Pamiru i Hindukuszu. Mniej więcej tu właśnie leży mała wioska Jelondy, do której docieramy po kilkugodzinnej podróży z Chorogu. Jedna z wielu położona na osławionej trasie M – 41 znanej również pod nazwa Pamir Highway od miesiąca odcięta jest zupełnie od świata z powodu zerwania drogi spowodowanej niespotykana od lat powodzią, która nawiedziła nie tylko Tadżykistan, ale tez sąsiedni Afganistan. I o ile skutki zniszczeń w innych częściach kraju są już dawno zażegnane o tyle tutaj desperacka walka z żywiołem o powrót do normalności wciąż trwa na dobre. Bo stawka jest niebagatelna. Droga bowiem łącząc dwa przeciwlegle krańce kraju pełni również funkcje międzynarodowego szlaku handlowego. Dzisiaj całkowicie zerwana niczym przecięta aorta powoduje gwałtowny kolaps wszystkich miejscowości położonych w jej bezpośrednim sąsiedztwie.
Chociaż prace naprawcze trwają, a przeprawę na zerwanym, wciąż mocno podtopionym odcinku zapewnia dwukilometrowe, wąskie i niebezpieczne obejście stromym zboczem, a następnie wodna przeprawa pontonami o pojemności nie większej niż sześć osób to jednak fakt ten specjalnego pocieszenia dla mieszkańców Jelondy oraz dziesiątek pozostałych wiosek raczej nie przynosi.
Życie jednak niczym rwąca rzeka nieubłaganie płynie dalej. Radzić sobie zatem jakoś trzeba. Zresztą tutaj to nie pierwszyzna. Dzisiaj drogę zablokowała "tylko" woda, wczoraj zaś sowieckie czołgi. Po czołgach były miny (o czym zresztą wymownie świadczą ostrzeżenia rozmieszczone na skałach wzdłuż drogi, w szczególności na odcinku drogi wzdłuż granicy z Afganistanem), a potem z kolei jeszcze większa woda niż obecnie. I tak w kółko. Mniej więcej tak to tutaj wygląda.
Niezależnie jednak od kontekstu sytuacji brak płynności przepływu transportu oznacza zawsze brak dostaw. Brak dostaw natomiast oznacza brak produktów, który w ostatecznym rozrachunku równoznaczny jest z brakiem zajęcia i zarobku. Na pomoc ze strony państwa nikt tu już jednak od dawna nie liczy, co z kolei wymusza samowystarczalność albo...zarobkową emigrację.
Właśnie z takiej nie tak dawno wrócił Said. Posiadacz tadżyckiego paszportu specjalnego wyboru jednak nie ma. Turcja, Kirgistan, Ukraina, Rosja. To w zasadzie wszystkie kierunki, do których wiza dla obywateli Tadżykistanu nie jest konieczna. Said jak wielu innych z tej części świata problemu z wyborem nie ma. Stawia na Moskwę. Mimo, ze podróż do stolicy Rosji wysysa do cna wszystkie oszczędności Said wraca z emigracji szczęśliwy. Pracuje na budowie. W wolnej chwili trochę zwiedza. O Moskwie mówi wyłącznie w samych superlatywach. Bo jak inaczej. Odkłada przecież sporo grosza. Na tyle dużo, by po trzech latach wrócić do żony, kupić samochód i trzy krowy. "Dzisiaj jedzenia mamy przez okrągły rok całe mnóstwo. Mamy twaróg, masło, mleko" – opowiada z duma przy czarce aromatycznej zielonej herbaty, częstując jednocześnie jakby na potwierdzenie własnych słów nabiałem i pieczywem własnej roboty. I choć na cały dom składa się zaledwie jedno stęchłe pomieszczenie, a wygodę stanowi wyłącznie leciwa koza i mocno wysłużona maszynka elektryczna dla niego i zony to naprawdę dużo, dla mnie natomiast przybysza z zupełnie innego świata wstyd przyznać naprawdę niewiele. I kiedy spotkanie powoli dobiega końca na pożegnanie Said wręcza mi litr świeżego mleka. "Mleka u nas mnóstwo. Weź na drogę" – mówi. Tym razem to dla niego taki gest znaczy niewiele, dla mnie natomiast po stokroć więcej...