Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Tadżykistan. Tam gdzie Allah nie patrzy...    Kyzyl Dong Expedition...
Zwiń mapę
2015
29
sie

Kyzyl Dong Expedition...

 
Tadżykistan
Tadżykistan, Kyzyl Dong
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5567 km
 
Smagani mroźnymi powiewami zakładamy plecaki i niepewnym krokiem ruszamy w kierunku najwyższego z okolicznych szczytów. Do tej pory pogoda nas rozpieszcza jednak tu, na wysokości czterech tysięcy metrów jej przyjazne oblicze zmienia się nie do poznania, pokazując swoją, drugą zdecydowanie mniej życzliwą twarz. Nad nami zaczynają kłębić się ciężkie, ołowiane chmury targane podmuchami porywistego wiatru, w oddali zaś słychać groźne pomruki przechadzającej się pomiędzy strzelistymi graniami gór burzy. Nie ulega więc wątpliwości kto tu rządzi dlatego swoje miejsce w hierarchi przyjmujemy z pokorą, licząc jednocześnie na łaskawsze przywitanie najwyższego z wierzchołków podczas próby jego zdobycia.
W ten sposób rozpoczynamy przygodę z Pamirem zaraz po tym jak rozstajemy się z naszym kierowcą na zupełnie odludnej przełęczy Agbai Kajtezek. Nim jednak odjeżdza umawiamy się z nim na odbiór w tym samym miejscu o tej samej porze dokładnie za sześć dni – tyle bowiem szacunkowo potrzebujemy na zdobycie wierzchołka Kyzyl Dong.
Mimo, że znajdujemy się pośrodku jałowego płaskowyżu otoczonego szczelnie wokół górami nie oznacza to jednak, że jesteśmy zdani wyłącznie sami na siebie. W dolinach tuż przy strumieniach żyją ludzie – Pamirczycy, którzy z dumą podkreślają swoją odrębność kulturowo – etniczną. Choć stanowią rdzenną ludność nie przywłaszczają sobie jednak na wyłączność majestatycznych gór i ciągnących się po horyzont zielonych hal, dzieląc się nimi bezinteresownie z każdym kto tu dociera. Tutaj w górach obraz Tadżykistanu ma się zupełnie nijak do wizerunku kraju, który dotychczas poznałem. Nie istnieje podział na religie. Nie istnieje również tak dobrze mi znana w świecie, z którego pochodzę ludzka znieczulica. Polityka i historia zaś w zasadzie tu nie docierają. Liczy się natomiast podział roku na zimę i lato określający zachowanie ludzi i zwierząt, a także kult tradycji, która pozwolił przetrwać w tych surowych warunkach. I choć klimat nie rozpieszcza, a temperatury zimą dla wygrzewających się o tej porze roku w cieple własnego kominka lub kaloryfera Europejczykach są nawet ciężkie do wyobrażenia zwykła, ludzka życzliwość jak dotąd tutaj nie zamarzła. Co więcej przetrwała i ma się całkiem dobrze. Dlatego nie ma zupełnie znaczenia, że nie znamy języka, że jesteśmy obcy, że pochodzimy z dalekiego, dziwnego świata. Tutaj bowiem powitania nie stanowi wymiana zwykłego pozdrowienia pomiędzy dwojgiem obcych dla siebie ludzi lecz bezpośrednie pytanie: "czaj"? Dopiero potem przy czarce dymiącej herbaty, przy stole, na którym nie może zabraknąć lepioszki (okrągły chleb), czarki kefiru oraz kajmaku (gęsta, słodka śmietana) rozpoczyna się rozmowa, która pomimo bariery językowej zawsze się jakoś klei i przebiega w bardzo sympatycznej atmosferze. I mimo, że w końcu nadchodzi ten parszywy moment, w którym trzeba wstać od stołu, podziękować za gościnę i udać się przed siebie w dalszą drogę, zanurzając się stopniowo w odmętach pustkowi Pamiru i ciemności nadchodzącej nocy to czujemy się tu bezpiecznie, wiedząc doskonale, że spotykając na swej drodze stada krów bądź jaków niebawem spotkamy i życzliwych ludzi, którzy w razie konieczności bezinteresownie pomogą lub też zwyczajnie nakarmią i dodadzą otuchy do dalszej wędrówki.
Takie doświadczenia towarzyszyły nam nieustannie kilka lat temu podczas wędrówki w Kirgistanie pod Pikiem Lenina. I choć tamtejsza ludność ze względu na popularność masywu była przyzwyczajona do widoku białych turystów uzbrojonych po zęby w najnowsze zdobycze z dziedziny turystyki i alpinizmu, o aparatach fotgraficznych nawet nie wspominając to i tak ich życzliwość nie miała granic.
Tu w Tadżykistanie jest podobnie. I choć do Kirgistanu jest stąd tak samo daleko pod względem odległości jak pod względem kulturowym, a obydwa państwa dzieli strzeżona pilnie granica to jednak tok myślenia ludzi jest bardzo podobny. Wychowanym w surowych warunkach gór kirgijskim i pamirskim pastrzerzom nie mieści się bowiem w głowie obojętność w stosunku do kogokolwiek kto zapuszcza się w ten nieprzystępny górski teren. Stąd też mimo, że brak tu jakiejkowiek infrastruktury turystycznej czujemy się bezpiecznie wiedząc, że jeśli doszłoby do problemów, na dole czekają ludzie zawsze skłonni do pomocy.
Nic takiego na szczęście się nie dzieje, choć lekko z pewnością też nie jest. Szczególnie na początku. Pleacaki, które podczas pakowania w domu najpierw nawet nie wiadomo jak roztrosły się do niewyobrażalnych rozmiarów, by potem już w Tadżykistanie po zakupach osiągnąć wagę przekraczającą trzydzieści kilogramów są skutecznym balastem niepozwalającym nam na szybkie wzbijanie się do góry. Na szczęście dużą część wagi stanowi jedzenie, które z każdym kolejnym dniem powinno sukcesywnie znikać, zmiejszając tym samym gabaryty bagażu. Niestety jak się niebawem ma okazać – nie do końca tak się dzieje. W drugi dzień podejścia zaczynamy bowiem odczuwać stopniowo nasilające się mdłości. Zaraz po nich przychodzi silne zatrucie, które zatrzymuje nas w namiocie na dwie długie doby. W tym czasie nie jemy, nie pijemy, nawet nie śpimy. Za to silnie gorączkujemy na wysokości niecałych pięciu tysięcy metrów. Szczęście w nieszczęściu polega jednak na tym, że największe problemy dopadają nas tuż po rozbiciu głównej bazy, z której mamy w planie rozpocząć atak na szczyt.
W kontekście zdrowotnych problemów atak szczytowy zaplanowany na drugi dzień po rozbiciu obozu zgodnie z naszymi przewidywaniami okazuje się totalnym fiaskiem. Mimo, że czujemy się fatalnie wstajemy jednak rano, parzymy herbatę, pakujemy plecaki wraz z jedzeniem w nadzei, że samopoczucie podczas wysiłku się poprawi i tym samym uda nam się przełknąć coś po drodze. Nim jednak zdążymy wyjść gorączka ponownie wraca ze zdwojoną siłą, ścinając nas w momencie z nóg. Pozbawieni sił nie jesteśmy w stanie nawet zdjąć ubrań i ostatkiem sił przykrywamy się tylko śpiworami. W ten sposób leżymy do wieczora, walcząc z urojeniami wywołanymi przez gorączkę, a w międzyczasie aplikując sobie raz po raz leki, których działanie jest nie tylko minimalne, ale też bardzo tymczasowe. Lecz mimo to podczas krótkich przebłysków świadomości stopniowo dochodzi do nas, że kolejny dzień jest w zasadzie ostatnim możliwym, by spróbować wejść na szczyt. Zostając tu bowiem dłużej nie bylibyśmy w stanie wrócić na przełęcz w umówionym z kierowcą terminie, co byłoby równoznaczne z odcięciem sobie możliwości dotarcia do Jelondy. A z racji faktu, że terminarz mamy napięty na zwłokę nie możemy sobie niestety pozwolić.
Kyzyl Dong, co prawda wart jest zdobycia niemniej z pewnością nie jest priorytetem – jak zwykle staram się oszukać samego siebie, jak zwykle zresztą nieskutecznie. Magia szczytu bowiem działa i przyciąga niczym magnes mocno do siebie. Niestety jednak nie ma leczniczych właściwości dlatego kolejny poranek nie przynosi cudownego uzdrowienia lecz zaledwie, a może aż niewielką poprawę. W każdym razie to wystarcza, by wyjść z namiotu o własnych siłach i przynajmniej spróbować. W naszej ocenie sytuacji sensowne drogi na szczyt są tylko dwie. Jedna przez lodowiec, druga natomiast stromym, oblodzonym żlebem, który prowadzi bezpośrednio na główną grań. Ze względu na osłabienie organizmu kluczenie po lodowiecu wydaje mi się bardziej ryzykowne. Jako „mniejsze zło” wybieram więc żleb. Oprócz jego ekspozycji dodatkowy problem stanowi jednak sypkość podłoża. Jeden krok do góry po oblodzonych kamieniach powoduje ześlizgnięcie o co najmniej dwa. Zabiera to sporo czasu i bezcennych sił niemniej konsekwetnie pnę się do góry. Po drodzę kilkukrotnie robię przerwy na gorącą herbatę i zmuszam się do zjedzenia kilku ciastek. Pomaga. Zaczynam się czuć lepiej i ostatecznie po trzech godzinach od wyjścia wychodzę na grań, z której widać już wierzchołek.
To, że jest widoczny nie oznacza wcale, że jest już na wyciągnięcie ręki. Stąd wciąż do szczytu brakuje, co najmniej pięciuset metrów wspinaczki po rozległej grani, która jednak wraz ze wzrostem wysokości stopniowo zwęża się, pokrywając się całkowicie lodem. Z początku, dopóki grań jest szeroka idzie się całkiem przyjemnie niemniej wraz ze zwężaniem się ścieżki rośnie również nachylenie, a śnieg twardnieje, by ostatecznie przekształcić się w lód, w który nie jest w stanie wbić się ani czekan ani raki. Nie mając stosownego wyposażenia ze sobą pozostaje więc lawirować pomiędzy wystającymi skałami, szukając stabilnego podparcia dla nóg i chwytów dla rąk. Szukanie drogi absorbuje mnie na tyle, że zupełnie zapominam o dolegliwościach zdrowotnych.
Bacznie obserwuję natomiast pogodę. Jej stan nie napawa jednak ani trochę optymizmem. Błękit nieba zasnuwają najpierw delikatne cirrusy, a zaraz za nimi napływa gęsty dywan ołowianych chmur, przykrywający stopniowo pobliskie wierzchołki. Szczyt na tym etapie wspinaczki jest już jednak zdecydowanie w zasięgu. Mniej więcej godzina, tyle potrzebuję do wejścia. Brzmi stosunkowo optymistycznie – dochodze do wniosku i postanawiam kontynuować drogę, obiecując sobie jednak, że jeśli gęsty dywan przykryje którykolwiek z wyszczerbków grani na stałe, powodując tym samym spadek widoczności do kilku metrów, bądź też jeśli usłyszę chociażby najcichszy pomruk burzy zarządzę natychmiastowy odwrót.
Zawsze głęboko wierzyłem, że pokora w stosunku do gór przynosi szczęście. Może nie za każdym razem pełnen sukces w postaci zdobycia szczytu, ale zawsze bezpieczny powrót. Póki co góry nie pokazały mi, że jest inaczej. Póki, co nie stało się więc nic podczas moich spotkań z nimi, co zachwiłoby mój światopogląd. Dzisiaj mogę z pełną świadomością powiedzieć, że również po ataku na Kyzyl Dong. Wróciłem bezpiecznie do namiotu i to się przede wszystkim najbardziej liczy. Ale, co ważne wróciłem również z poczuciem pełnego zadowolenia mimo, że głównego wierzchołka ostatecznie nie zdobyłem. Zdobyłem natomiast drugi – bliźniaczy wierzchołek – niższy zaledwie o kilka metrów. I choć odległość między obydwoma wynosi około pięćdziesiąt metrów dzieli je głęboka szczelina, której już nie dałem rady sforsować. Nie dla tego, że była trudna pod względem technicznym, ale ze względu na pogarszajacą się z każdą chwilą pogodę i osłabienie. Wydaje się, że rozsądek tego dnia wziął więc górę z czego się niezmiernie cieszę, a tych kilkudziesięciu metrów zupełnie nie żałuję. Niezależnie jednak od tego jedno jest prawie pewne. Wejście na niższy z wierzchołków masywu Kyzyl Dong to prawdopodobnie pierwsze, polskie udokumentowane wejście w historii
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
tealover
tealover - 2015-11-16 09:18
Przeczytałam jednym tchem! Bardzo ciekawa ta informacja o Pamirczykach. Po drugie rzeczywiście będąc tak blisko wymarzonego celu tylko naprawdę mądry człowiek zgodzi się na odwrót i nie będzie czuć z tego powodu żalu :)
 
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017