Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Tadżykistan. Tam gdzie Allah nie patrzy...    W Jawshangoz...
Zwiń mapę
2015
03
wrz

W Jawshangoz...

 
Tadżykistan
Tadżykistan, Jawshangoz
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5604 km
 
Położna bezpośrednio tuż przy nieprzejezdnej obecnie Pamir Highway miejscowość Jelondy jest jednym z tych miejsc, które czasy świetności ma już dawno za sobą. Świeżość i połysk budynków powstałych w odległych czasach prosperity już dawno pokryły kurz i rdza, z kolei w ówczesny entuzjazm licznej, a dzisiaj mocno przerzedzonej już populacji wioski wkradło się zwątpienie. Jednak i one wraz z upływem czasu zastąpiła chłodna obojętność w stosunku do jakichkolwiek sygnałów o wsparciu dla rozwoju regionu ze strony rządu. Ci zatem, którzy nie zdążyli bądź z wielu względów nie chcieli albo też po prostu nie mogli opuścić wioski zostali obdarci brutalnie ze złudzeń na lepsze jutro. I o ile przywrócenie przepływu trasie ponownie wznowi połączenie osady z nowoczesnością, poprawiając w ten sposób sytuację jej mieszkańców, o tyle już w zaszytej głęboko w górach wiosce Jawshangoz, do której docieramy wydaje się, że iskierka nadziei jeszcze długo nie rozświeci. Podupadłe gospodarstwa beznadziejnie czekające na swój nieuchronny koniec, obdarte z wszystkiego, co przydatne, a następnie zeżarte przez rdzę szkielety samochodów, które swój ostatni warkot wydobyły dziesiątki lat temu, hulający pomiędzy zabudowaniami suchy wiatr podnoszący tumany kurzu... Wszystko to stanowi główne dominanty krajobrazu Jawshangoz. Lecz nie one są jego esencją. Zawiesistą miksturę szarości i atmosfery przygnębienia o konsystencji mazutu skutecznie rozpuszcza bowiem mocno skondensowany pierwiastek ludzki w postaci machających do nas z pola dorosłych oraz dzieci. Pociechy starszych mieszkańców ubrane w nieskazitelnie czyste mundurki szkolne wracając ze szkoły i biegając po ulicy krzyczą głośno, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha tak jakby chciałby w ten sposób zamanifestować swoją dezaprobatę w stosunku do przytłaczającej rzeczywistości. Bo miejsce, w którym mieszkają położone jest głęboko w górach, gdzieś na peryferiach kraju, będąc z każdej strony odcięte od głównego traktu drogowego. W zasadzie jedyną łączność z cywilizacją (i to wyłącznie w okresie letnim) stanowi tu podziurawiona, szutrowa droga klucząca pomiędzy urwiskami głębokiej doliny ciągnącej się daleko po horyzont. Lecz mimo znacznych utrudnień ze strony natury i jeszcze większej obojętności państwa, które zdaje się nawet nie jest świadome istnienia osady, w oczach jej mieszkańców nie widać wcale przygnębienia lecz wręcz przeciwnie wigor i optymizm, którego pokłady bez problemu mogłyby uzupełnić nasz cały niedobór, z którym borykamy się w codziennym życiu. Bo nim w ogóle zdążymy zejść do pierwszych zagród wioski już przed tym zostajemy zaczepieni przez pasących nieopodal swoje stada pasterzy, którzy na nasz widok radosnym gestem zapraszają nas do siebie. Krótki pobyt w Jawshangoz zaczynamy zatem od tradycyjnej czarki herbaty zagryzanej lepioszką z kajmakiem. To jednak tylko pierwsze z trzech zaproszeń, których doświadczamy w przeciągu zaledwie dwugodzinnego przemarszu z jednego na drugi kraniec wioski. I choć każda z wizyt nie kończy się wyłącznie na tradycyjnym poczęstunku, ale również wiąże się z propozycją noclegu to jednak dwukrotnie odmawiamy. Dopiero za trzecim razem decydujemy się zostać, a to tylko dlatego, że trafiamy na gospodarza jedynego w promieniu wielu kilometrów homestay’u, który jak się dowiadujemy został ufundowany przez bliżej nieokreśloną fundację z Luksemburga. Sądząc jednak po reakcji właściciela, który na nasz widok nie kryje zaskoczenia jak również po stanie sali przeznaczonej dla turystów wnioskujemy, że jesteśmy pierwszymi gośćmi w tym roku.
Trzeba uczciwie przyznać, że nocleg kosztuje słono, a cena nie jest współmierna do jakości świadczonych usług niemniej i tak takie rozwiązanie wydaje się lepsze aniżeli korzystanie z gościny poprzednich rodzin. Jest nas bowiem niegrzesząca czystością piątka osób z pięcioma wielkimi plecakami i w dodatku z jeszcze większymi apetytami. I choć żaden z zapraszających nas gospodarzy nie daje po sobie poznać, że czegoś mu brakuje to doskonale jednak zdajemy sobie sprawę, że nikomu się tu nie przelewa, a to czym jesteśmy podejmowani z pewnością nie jest tym, co się tu jada na co dzień. Przynajmniej nie w ilościach hurtowych. Stąd też nikogo nie chcemy narażać na koszty. Oprócz tego w naszej decyzji istotną rolę ogrywa również inny czynnik – depozyt. Z Jawshangoz zamierzamy bowiem podejść pod oddalony o niecałych dwadzieścia kilometrów lodowiec Marksa, pod którym mamy w planie zaszyć się na najbliższych kilka dni, w przeciągu których będziemy kontemplować surowe piękno jednych z najpiękniejszych gór jakie kiedykolwiek w życiu przyszło nam ujrzeć – sześciotysięcznych szczytów Marksa i Engelsa. Ponieważ droga powrotna prowadzi ponownie przez Jawshangoz nie ma potrzeby zamierać ze sobą całości sprzętu, którego część na tym etapie trekkingu nie będzie w ogóle przydatna. Korzystając więc z okazji zostawiamy wszystko, co niepotrzebne w homestay’u i rankiem następnego dnia wyruszamy po raz ostatni w góry Tadżykistanu...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
  • zdjÄ™cie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017