Lżejsi o kilka kilogramów bagażu, który zostawiamy na przechowanie w homestay’u następnego dnia wychodzimy wcześnie rano i żwawo zaczynamy marsz, chcąc jak najdalej dotrzeć przed zbliżającym się upałem. Nasze zapędy temperuje jednak już na samym początku prowizoryczny most będący przerzuconym na drugi brzeg rwącego potoku mocno zdezelowanym podwoziem jakiegoś, większego samochodu. Niespodziewana przeszkoda nie jest wcale łatwa do sforsowania niemniej nie mając żadnej alternatywy, chcąc nie chcąc musimy ją pokonać. Jeden po drugim kolejno więc podejmujemy próby przejścia przez zaimprowizowany most. I choć kolana pod nami się mocno uginają (poślizgnięcie grozi bowiem oprócz kąpieli, co najmniej poważnym złamaniem nóg) szczęśliwie każdemu z nas udaje się przejść suchą stopą na drugi brzeg potoku. Możemy więc odetchnąć z ulgą i stwierdzić, że dalej będzie już tylko...z górki nawet jeśli dalej droga pnie się do góry.
Wraz z upływem czasu i wzrostem wysokości stopniowo spada tempo marszu. Zasadniczy wpływ ma na to upał, który z każdą chwilą rośnie w silę. Spoglądając na miejscową ludność dobrym sposobem obrony przez spiekotą jest szczelne zasłonięcie całego ciała łącznie z głową niemniej z niezrozumiałych nawet dla siebie przyczyn zamiast okryć nieosłonięte części ciała jak zawsze robię zupełnie na odwrót i zrzucam przemoczoną od potu garderobę. Na efekty oczywiście długo czekać nie muszę i po południu wszystko, co zostawiam odkryte zaczyna piec, przybierając jednocześnie bordową barwę.
Droga z Jawshangoz, pomijając przygodę z mostem nie nastręcza w zasadzie żadnych trudności. Jedyny problem stanowi jej monotonność, z którą trzeba się borykać przynajmniej do połowy dystansu dzielącego nas do podnóży lodowca. Do tego czasu ścieżka wiedzie przez piaszczyste niczym nieurozmaicone wzgórza i piargi o wszystkich odcieniach szarości i wyblakłej żółci. W połowie drogi skręcamy jednak w wąską dolinę, za której jednym z wyłomów ukazują nam się potężne sylwetki Pików Marksa i Engelsa. Od tego momentu ich surowe piękno absorbuje naszą uwagę na tyle, by znużenie drogą całkowicie minęło. W ten sposób pokonujemy kilka kolejnych kilometrów dzielących nas do lodowca i zamknięcia całej doliny. Do celu zostaje nam już więc niewiele jednakże ostatecznym sprawdzianem przed końcem drogi staje się sporych rozmiarów morena czołowa piętrząca się w pewnej odległości przed nami. Jej ogromne cielsko, rozlewając się po okolicy całkowicie zamknęło dolinę, odcinając nas od lodowca. W celu dotarcia do białego jęzora spływającego ze stromych zboczy obydwu imponujących szczytów zaczynamy kluczyć najpierw między ogromnymi głazami narzutowymi, by następnie rozpocząć mozolne podejście po stromym, pokrytym kruchym materiałem skalnym stoku moreny. Jednakże i tą przeszkodę udaje nam się całkiem sprawnie pokonać choć początkowo do głosu dochodzi zmęczenie i rozleniwienie, które we wspólnej komitywie podsuwają kuszące myśli o rozbiciu bazy jeszcze przed moreną. Takie rozwiązanie oprócz tego, że w tej chwili bardzo wygodne jest jednak zupełnie pozbawione sensu. Po pierwsze dlatego, że każdego kolejnego dnia, na początku każdego kolejnego wypadu „na lekko” musielibyśmy forsować morenę i tym samym tracić niepotrzebnie czas, który moglibyśmy wykorzystać znacznie efektywniej gdzieś wyżej. Po drugie zaś, nawet jeśli okolica jest tu całkowicie odludna nie mielibyśmy zupełnie żadnego nadzoru nad pozostawionymi na cały dzień namiotami. Stąd też po pokonaniu silnego oporu, który stawia organizm decydujemy się kontynuować podejście i ostatecznie po mniej więcej intensywnej godzinie walki dochodzimy do osłoniętego z każdej strony przed wiatrem załomu gdzie postanawiamy rozbić namioty.
Wybrane miejsce staje się więc naszą bazą wypadową na kilka najbliższych dni, podczas których intensywnie eksplorujemy okolicę. Pozbawieni jakichkolwiek ograniczeń w postaci wytyczonych szlaków, kolejek turystów czy też krępujących ruchy odgórnych regulacji ustalonych przykładowo przez nadzorujący okolicą organ państwowy (takie instytucje w Tadżykistanie nie istnieją w przeciwieństwie np. do Kirgistanu) dzienne tury organizujemy wyłącznie według własnych preferencji. Dlatego dopiero tutaj możemy pozwolić sobie na pełną improwizację i nie trzymać się z góry ustalonego planu. Dzięki temu każdy z nas aranżuje sobie czas indywidualnie bez konieczności oglądania się na całą resztę.
Do tej pory właśnie do takiej formy podróżowania byłem przyzwyczajony. Podróżując od lat po Azji tylko we dwoje dużo łatwiej i płynniej było realizować nasze plany niezależnie od tego czy przebywaliśmy akurat w górach czy też wałęsaliśmy się gdzieś po azjatyckiej ulicy. Przede wszystkim jednak podczas poprzednich podróży to właśnie Azja była w centrum naszego zainteresowania. To wokół niej koncentrowaliśmy wszystkie nasze myśli, przemyślenia oraz snuliśmy plany na przyszłość.
Teraz jednak jest inaczej. Azja schodzi bowiem na dalszy plan i wydaje się zaledwie orientalnym tłem w stosunku do potrzeb pięcioosobowej grupy, którą wspólnie tworzymy. I choć mimo, że jest ona mocno zgrana to posiada jednak silny charakter, potrafiąc wyraźnie zaakcentować własne potrzeby, na których realizacji koncentruje się mniej lub bardziej świadomie uwaga każdego z jej członków. Tym samym więc w czasie całej wyprawy często odnoszę wrażenie, że angażując się w życie grupy Tadżykistan przecieka mi po prostu bezpowrotnie przez palce. Nie potrafię więc skupić dostatecznie uwagi na rzeczach, po które do Azji od dawna jeżdżę, a które są dla mnie tak istotne. Czuję, że nowa, a przynajmniej od dawna niepraktykowana forma podróżowania w jakimś stopniu odbija się na moim samopoczuciu i kreatywności, budząc przy tym jednocześnie pewną frustrację. Spoglądając bowiem na zdjęcia, które robię nie widzę ani twarzy ludzi, ani zwykłego życia, ani też smaków i zapachów Tadżykistanu. Centrum zainteresowania obiektywu staje się natomiast nasza grupa, jej codzienne życie, rozterki i sukcesy.
Zawężenia pola kadru nie wpływa tylko na tematykę zdjęcia, ale też drastycznie zmniejsza też intensywność bodźców z zewnątrz, które odbieram podczas podróży. To z kolei pociąga dalsze konsekwencje w postaci niedoboru wrażeń i spostrzeżeń niezbędnych nie tylko do pisania, ale przede wszystkim do naładowania baterii i przeżycia jesienno – zimowej słoty. Dlatego ciągła konieczność szukania kompromisów i nieustanne zwracanie uwagi na kondycję całej grupy stawia mnie w zupełnie innym położeniu aniżeli te, do którego przywykłem.
Lecz mimo pewnego rozdarcia, który czuję mam jednocześnie świadomość, że to właśnie dzięki grupie i jej tolerancji w stosunku do mnie całościowo jesteśmy w stanie realizować to czego absolutnie nie zrobiłbym sam w przeciągu miesiąca, który tu wspólnie spędzamy. Bo choć Tadżykistan to kraj odludny i wydawać by się mogło stworzony idealnie dla silnych indywidualistów czy też samotnych podróżników, szukających odskoczni od codzienności to jednak dopiero tu w konfrontacji interesu całej grupy z moim własnym ego dochodzi do mnie, że zarówno w sercu Pamiru jak i zresztą w całej Azji mocno egocentryczna postawa w stosunku do ludzi i otaczającej rzeczywistości nie ma absolutnie racji bytu. Człowiek pozostawiony bez pomocy drugiego człowieka prędzej czy później staje się bowiem całkowicie bezradny. Uświadamiają mi to dobitnie podczas wędrówki po Pamirze każde kolejne koczownicze wspólnoty zaszyte głęboko w górach, które spotykamy, a także zwykli ludzie wyciągający pomocną dłoń zawsze w najmniej oczekiwanych sytuacjach w pędzących na złamanie karku, drapieżnych, azjatyckich miastach, no i wreszcie Ci, z którymi tu teraz przecież jestem. Bo w naszym świecie, w którym na co dzień żyjemy, choć otoczeni dookoła ludźmi i opatuleni miękką poduszką bezpieczeństwa własnego ogniska domowego nie dostrzegamy nic poza czubkami własnych nosów. Stając się w większości ofiarami własnej wygody bronimy jej zaciekle, szczerząc kły i przyjmując mocno najeżoną postawę, na którą później nie potrafimy już nawet spojrzeć z żadnej perspektywy. Dlatego choć wyprawa do Tadżykistanu tym razem przyjęła inną formę aniżeli ta, którą dotychczas praktykowałem to właśnie tu podczas jednego z wyjść w góry (nomen omen w obliczu przenikliwych spojrzeń Friedrich’a Engelsa i Karola Marksa) spojrzałem ponownie w mocno zakurzone już lustro, w którego odbiciu dostrzegłem znacznie więcej niż mógłbym się spodziewać. I nawet jeśli jeszcze niedawno wydawało mi się, że to, co napisałem okrawa o banał bądź jeszcze gorzej stanowi przesączony do cna patosem truizm to jednak zaraz po powrocie do domu w kontekście wewnątrz-europejskich przepychanek z imigrantami i związanej z nią ludzkiej znieczulicy do drogiego człowieka zmieniłem zdanie, ciesząc się, że udało mi się nabrać ponownie szerszej perspektywy.