Znowu w drodze. Po raz kolejny ściśnięci w jeepie przemierzamy tym razem najbardziej odludny odcinek Pamir Highway z Chorogu aż do Jeziora Karakol oddalonego zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Kirgistanem. Caly dystans liczący ponad pięćset kilometrów pokonujemy w czternaście godzin. Biorąc pod uwagę fatalny stan drogi, problemy z autem oraz wnikliwą kontrolę na rogatkach Murgrabu, podczas której z auta pod nogi strażnika przypadkiem wypada... otwarta butelka wódki to całkiem niezły wynik.
Mimo, że po powodzi trasa została naprawiona i od tygodnia jest już całkowicie przejezdna to jednak oprócz kilkunastu chińskich tirów jadących z Kaszgaru do Duszanbe mijamy zaledwie kilka samochodów osobowych, a oprócz tego jedną większą miejscowość – wspomniany Murgrab oraz kilkanaście wiosek w niżej położonych częściach trasy. W wyższych partiach drogi natomiast oprócz gór i pustkowi jakiegokolwiek śladu cywilizacji nie widać.
Do położonej tuż przy brzegu jeziora miejscowości Karakol będącej w zasadzie tylko zbiorowiskiem podupałych domów docieramy po zmroku. Choć wioska pogrążona jest już we śnie to nocleg i jedzenie znajdujemy bez problemu i to w zasadzie praktycznie za darmo. Tak właśnie wygląda kirgiska gościnność, którą poznałem kilka lat temu. Bo mimo, że Karakol terytorialnie wciąż należy do Tadżykistanu to jednak już od Murgrabu położonego około trzystu kilometrów od Karakol tereny zamieszkują wyłącznie rodowici Kirgizi. Tadżycki język nie jest tu zatem w powszechnym użyciu stąd też brak znajomości kirgiskiego języka wymusza posługiwanie się rosyjskim nawet wśród rodowitych Tadżyków.
Mocno granatowa tafla jeziora szczelnie otoczona ośnieżonymi górami osiągającymi wysokości nierzadko przekraczające sześć, a nawet siedem tysięcy metrów robi niesamowite wrażenie. Niestety jego wody są słone, a ze względu na wysokość, na której jest położone (niespełna cztery tysiące metrów nad poziomem morza) jezioro jest całkowicie martwe. Nieprzypadkowo więc jego nazwa w języku kirgiskim oznacza czarną wodę. Nie ma w nim żadnego życia dlatego jest ono praktycznie niewykorzystane, a miejscowa ludność mimo bliskości tak znacznego akwenu wody nie czerpie z niego w zasadzie żadnych profitów. Aspekt estetyczny bez wątpienia jest natomiast tym, co robi wrażenie na każdym kto tu dociera dlatego sława surowego piękna okolicy rozbiegła się już dawno po świecie. Dzięki temu większa niż nigdzie indziej w kraju koncentracja zachodnich turystów jest w zasadzie jedyną możliwością zarobku dla miejscowej ludności.
Z powodu braku czasu (do wylotu zostaje nam już tylko tydzień) w Karakol spędzamy zaledwie jedną, krótką noc i rankiem następnego dnia opuszczamy wioskę. Wybieramy się bowiem na krótki biwak w okoliczne góry, by spojrzeć na jezioro z jednego z ich wierzchołków. Odległości między wioską, a górami są jednak spore dlatego korzystamy z usług miejscowego Kirgiza, który zawozi nas do ich podnóża mocno leciwym Ułazem, który jak zgodnie z naszymi przypuszczeniami na wybojach radzi sobie znacznie lepiej aniżeli jakikolwiek zachodni samochód terenowy przemierzający Pamir Highway. Po dotarciu na miejsce samochód odjeżdża, zostawiając nas sam na sam z górami i Jeziorem Karakol, które magnetyzuje wdziękiem i przeraża zarazem otchłanią swych martwych wód. Posępną atmosferę potęguje z każda chwilą pogorszająca się pogoda oraz dochodzące z głębi gór wycie watahy wilków. Surowe piękno okolicy nie pozwala jednak wycofać się i wrócić. Dzień spędzamy zatem na wałęsaniu się po okolicy i odkrywaniu, co kryje się za każdą kolejną przełęczą i wierzchołkiem pobliskich wzgórz delektując się przy tym widokiem jeziora, który nam cały czas towarzyszy. I choć pogoda w ciągu dnia ostatecznie klaruje się to noc niestety przynosi jej całkowite załamanie. Burza, obfity opady śniegu, mróz unieruchamiają nas w namiocie, na tyle skutecznie, że o jakimkolwiek wejściu na obrany przez nas wcześniej szczyt nie może być mowy. Z kolei odległość dzieląca nas od wioski Karakol wraz z pogodą odcinają nam również powrót na własnych nogach.
Ku naszemu zaskoczeniu jednak nieoczekiwane rozwiązanie przynosi narastający z każda chwila warkot silnika. Po chwili dochodzi do nas, że to kierowca zaniepokojony zmianą pogody postanawia sprawdzić czy wszystko z nami w porządku. Wprawdzie jesteśmy umówieni z nim na odbiór późnym wieczórem Kirgiz nie chce ryzykować i przyjeżdża wcześnie rano. W końcu kto bo kto, ale to właśnie on doskonale wie, ze w tych stronach człowiek nie musi liczyć wyłącznie na siebie lecz przede wszystkim na pomoc innych, bez których życie w tych warunkach nie byłoby możliwe. I choć nasza sytuacja nie jest wcale dramatyczna to przy tej okazji warta podkreślenia jest empatia i podejście do zupełnie obcego człowieka. Jest to tym bardziej godne podziwu, że kierowca zobowiązuje się nie tylko nas odebrać, ale również poczekać na nasz powrót, o ile zdecydowalibyśmy się jeszcze na wyjście w góry. Pogoda jednak w dalszym ciągu zupełnie nie sprzyja, a przede wszystkim nie chcemy nadużywać pomocy naszego kierowcy. Pakujemy więc pośpiesznie przemoczone rzeczy do samochodu i w ten symboliczny sposób żegnamy się powoli nie tylko z jeziorem, ale i tadżycko – kirgijska prowincją, rozpoczynając jednocześnie kilkudniowy powrót do oddalonego o ponad tysiąc kilometrów Duszanbe.