Ołowiane niebo, które dzisiaj przykryło największą metropolię Węgier nie zachęca do spaceru po mieście. Powód całkiem dobry lecz mimo to wciąż niewystarczający. W celu zabicia czasu swoje kroki kieruję więc w stronę Dunaju oddalonego od dworca kolejowego Keleti o jakieś trzy kilometry. Dla wielu centrum Budapesztu stanowi wizytówkę i główny cel przyjazdu do miasta. Dla mnie jednak to dworzec główny jest jego najwiekszą atrakcją. Gmach swoim rozmachem i bogatą ornamentyką przypomina bowiem imponujące dworce moskiewskie bedące bramami wjazdowymi do kontynentu azjatyckiego. Budapesztański dworzec główny jest natomiast chyba najdalej na północ wysuniętym punktem Europy, do którego można dotrzeć bezpośrednio koleją z najbardziej temperamentej części naszego kontynentu – Bałkanów, a po części nawet i Azji. Stąd przecież rozpoczyna się każda podróż do Rumunii, Bułgarii, Serbii i dalej na południe.
Dworzec Keleti to również relikt zamierzłych czasów. Bo jeśli nawet sam budynek, a w szczególności znajdujący się jego w bezpośrednim sąsiedztwie miejski dworzec autobusowy przeszedł gruntowny remont to stęchły zapach socjalizmu jest tu wciąż bardzo wyczuwalny. Nie tylko za sprawą obecności smutnych, betonowych struktur – klasycznych osiągnięć ówczesnej architektury, ale przede wszystkim ludzi. Cinkciarze wymieniające pieniądze, znudzeni taksówkarze w przepoconych podkoszulkach z nieodłącznym atrybutem w postaci zawsze dymiącego się papierosa w ręku czy wreszcie opieszała obsługa niezależnie czy w dworcowych kramikach czy też w kasach biletowych. Słowem całkowity brak pośpiechu.
To typowe obrazki z najbliższego otoczenia dworca. Lecz jeszcze rok temu tętnił on życiem i temperamentem, który decydował o jego wyjątkowowści. Tak jak na dworcach moskiewskich mieszały się tu różne nacje przyjeżdzające głównie z południa Europy. Migrujący za chlebem ludzie, handlarze z tobołami czy też zwykli podróżni o różnych karnacjach i usposobieniach nie byli niczym wyjątkowym. Zderzenie temperamentu podróżnych z ospałością obsługi dworca tworzyło unikatową atmosferę. Lecz po wrześniowych wydarzeniach z ubiegłego roku, kiedy to na dworzec wdarło się tysiące imigrantów zdecydowane kroki węgierskiego rządu sprawiły, że cały kalejdoskop karnacji, ubiorów i języków wyraźnie wyblakł. Stały element tutejszego krajobrazu natomiast – przydworcowi cinkciarze, taksówkarze i znudzona obsługa – pozostał i nic nie wskazuje na to by w najbliższym czasie coś w tym kierunku miało się zmienić. Socjalizm bowiem to nie tylko solidne żelbetonowe molochy, to również tak samo odporny jak hartowana stal głęboko zakorzeniony w głowach sposób bycia, który dzisiaj wyraźnie wyróżnia się na tle zgoła inaczej usposobionych turystów z zachodu obecnie dominujących w dworcowym krajobrazie. I choć to co było pewnie już nie wróci to mimo wszystko dworzec Keleti jest wciąż jednym z najciekawszych punktów przesiadkowych w tej części Europy.