Wprowadzający w przyjemny trans charakterystyczny stukot kół, pełna swoboda ruchu, zmieniające się za oknem krajobrazy, ludzie oraz języki, którymi rozmawiają między sobą. Słowem nieustająca dynamika, która nie pozwala na nudę. Ten właśnie aspekt postrzegam jako główny argument przeważający za wyborem podróży pociągiem ilekroć jest to tylko możliwe. Tym razem jednak ze względu na ograniczenia czasowe do stolicy Bułgarii z Budapesztu wyruszam autobusem. W mojej sytuacji to oprócz samolotu zdecydowanie najszybsza forma transportu i oprócz autostopu najtańsza. Niestety w odróżnieniu do kolei nacechowana dużą dawką monotonii, z którą zwykle trzeba się zmierzyć w samotności. Każdy z podróżujących koncentruje się bowiem na własnej przestrzeni życiową organiczonej w autobusie do miejsca, które zajmuje. Właściwie całkowite skrępowanie ruchu, pomijając tylko krótkie przerwy na rozprostowanie kości nie daje więc praktycznie żadnej mozliwości na wytworzenie dłuższej niż epizodyczna nici dialogu.
Nie inaczej jest i tym razem. W autobusie panuje cisza urozmaicana wyłącznie montonnym warkotem silnika, któremu odgłos od czasu do czasu nadaje inny tony zmiana biegów. Atmosfery nie poprawia nawet fakt, że autobus jest w połowie pusty. Każdy z podróżujących, mając więc do dyspozycji, co najmniej dwa siedzienia koncentruje się bardziej na wygodnym ułożeniu się przed nadchodzącą nocą aniżeli szukaniu nowych znajomości wśród reszty podróżujących.
Ja w „przydziale” zajmuję cztery miejsca, które z powodzeniem służą jako łóżko. Nim jednak zmrok na dobre zasłoni węgierską pusztę, którą obserwuję nieprzerwanie od wyjazdu z Budapesztu autobus dociera do granicy z Serbią. Cieszącego się ponurą sławą płotu tu już nie ma, lecz mimo to w oddali na pasie międzygranicznym dostrzegam wciąż pokaźne skupisko namiotów oświetlonych przez palące się ogniska. I choć rozmiar taboru robi wrażenie to jego obecny stan jak podejrzewam jest „zaledwie” pozostałością po masowym oblężeniu granicy węgierskiej przez uchodźców. Ale to było jakiś czas temu i emocje dawno już opadły. Problem jednak pozostał w przeciwieństwie do empatii w stosunku do imigrantów, po której jak daleko okiem sięgnąć po jałowej puszty nie ma tu ani śladu. To, co natomiast zostało to po jednej stronie rozczarowanie wymieszane z goryczą i zrezygnowaniem, po drugiej zaś chłodna obojętność. Jest ona widoczna wyraźnie wśród oczekujących na kontrolę dokumentów podróżnych. Znudzenie, irytacja, pośpiech, głośne śmiechy, rozmowy telefoniczne nie dają wątpliwości. Zupełnie tak, jak gdyby tabor imigrantów stanowił tu od zawsze nieodłączny element krajobrazu, do którego każdy zdążył już na dobre przywyknąć. Skupisko imigrantów, jeśli w ogóle dostrzeżone wydaje się zaledwie chwilowych przerywnikiem, będącym co najwyżej urozmaiceniem monotonii całej podróży. Zaraz bowiem po kontroli dokumentów właściciele luksusowych samochodów, zniecierpliwieni uczestnicy zorganizowanych wycieczek autokarowych, czy też spragnieni morza i plaży urlopowicze po prostu odjadą, zostawiając za sobą obóz koczujących tu ludzi. A oni, zepchnięci na daleki margines pamięci przypadkowych świadków ich istnienia lub też zupełnie z niej wyrzuceni będą tkwić tu dalej pozostawieni sami sobie, dając w ten sposób świadectwo swojej determinacji. W zimne wyrafinowanie i pragmatyzm, słowem jak wielu sądzi wyłącznie czynnik ekonomiczy, który ich tu zwabił zwyczajnie nie wierzę. Daję wiarę natomiast ucieczce od wojny i strachu. Kto rozsądny bowiem z koczujących tu ludzi bez żadnej gwarancji powodzenie rzuciłby na szalę całe swoje życie i podjął karkołomną próbę pokonania zdradliwych wód Morza Śródziemnego świadom niebezpieczeństw, niewygód oraz poniżeń, które go czekają na przeciwległym brzegu? Jednak dotarcie do Europy to jedno. Drugie natomiast to połączenie się z rodzinami i krewnymi rozsianymi po całej Unii Europejskiej lub też znalezienie dla siebie bezpiecznego miejsca w nowym środowisku. A droga do szczęścia łatwa wcale nie jest. Wiąże się bowiem z długim dryfowanie niczym rachityczna tratwa po wzburzonym oceanie europejskiej znieczulicy. Mało kto jednak dociera do celu, bo wir wydarzeń zwykle bezwzględnie rozbija wiekszość śmiałków na skalistych wybrzeżach Unii Europejskiej. I choć jej brzegi nie są przecież bezludne, spoglądając tylko na ten jeden z wielu podobnych obozów porozrzucanych po całej Europie nie sposób ulec wrażeniu, że rozbitkowie pozostawieni są wyłącznie sami sobie. Bo Europa od eskalacji problemu już dawno przynajmniej kilkukrotnie zdążyła zmienić centrum swojej uwagi. Nie trudno więc odnieść wrażenie, że granice Unii Europejskiej nie wyznaczają terytorium wspólnoty i tolerancji, a raczej nieprzystępny obszar, w którym smagana lodowatym wiatrem empatia została już daleko przewiana i zastąpiona przez zimną obojętność. Bo nasza syta zachodnia cywilizacja zapatrzona wyłącznie na własne podwórko zupełnie nie przejmuje się faktem, że ofiarami islamistów w głównej mierze stają się przede wszystkim właśnie Ci koczujący na serbsko – węgieskiej granicy mieszkańcy Bliskiego Wschodu.
„Bagdad. Najkrwawszy zamach IS od miesięcy był też tym, którym świat najmniej się przejął. Ponad 200 osób zginęło, drugie tyle zostało rannych” – to nagłówek artykułu, który pojawił się przed kilkoma dniami w mediach. Najwyraźniej to wciąż zbyt mało, by na uchodźców spojrzeć z większym zrozumieniem...