Gęsta mgła, na której oparły się ciężkie ołowiane chmury to krajobraz Berlina, do którego docieram w niedzielny poranek po długiej podróży z Bratysławy. Wyludnione miasto pokryte w całości zawiesistym mlekiem sprawia wrażenie jakby w ogóle nie chciało pokazywać światu swojego wizerunku. Bo faktycznie w tej szacie nie jest on zbyt zachęcający. Wszechobecna szaruga, czarna breja na pustych ulicach uwypuklają wszytkie negatywy niemieckiej metropolii. Z kolei przenikliwa wilgoć w powietrzu potęguje uczucie panującej tu melancholii. I tylko gdzieniegdzie przebijające się nieśmiało z tumanów mgły zarysy kolorowych wystaw sklepowych wnoszą do otoczenia jakiś element ożywienia. Lecz to zdecydowanie zbyt mało by skusić się na spacer po pogrążonym w depresyjnym stanie mieście. I choć jestem pewien, że Berlin ma swoje ciekawsze oblicze ostatecznie rezygnuję z jego poszukiwań. Bo jestem tu tylko przejazdem – fizycznie. Mentalnie jednak jestem już o wiele dalej. A raczej wyżej bo moje myśli nie zdążyły jeszcze zsynchronizować się z ciałem i starają się przedrzeć przez gęsty dywan, który przykrył dzisiaj całe miasto.
Lecz po kilku godzinach fizycznej stronie „mnie” udaje się w końcu dogonić pędzącą przed siebie w szaleńczym tempie rozochoconą duszę. Przed sobą bowiem w małym, okrągłym okienku widzę rozpościerający się aż po horyzont błękit nieba, pod sobą zaś o dość zbitej strukturze kobierzec, który pochłonął dzisiejszego dnia cały Berlin. A to znaczy, że jestem wreszcie w powietrzu i rozpocząłem kolejny etap podróży...