Ze stanu pewnego rodzaju euforii, w który wpadam w chwili uświadomieniu sobie faktu, że właśnie wylądowałem w Ameryce Południowej sprowadza mnie na ziemię bezduszny głos celnika informujący o konieczności „wybebeszenia” przeze mnie całej zawartości plecaka. Powodem jest obecność w moim bagażu pokaźnej ilości liofizowanej żywności, które ze sobą przywiozłem. Chilijskie fitosanitarne przepisy bezwzględnie zakazują bowiem wwozu większości produktów spożywczych (warzywa, mięso, owoce miody, orzechy, nasiona oraz rośliny), a te które są dozwolone rozdzielane są na te, które, które zostaną po ich wwiezieniu do Chile sprzedane oraz te, które wwozi się na własny użytek czyli konsumpcję. W związku z tym cel ich przeznaczenia decyduje o ich dalszym losie. Jeśli wwożone produkty służą do bezpośredniej konsumpcji i zostały wwiezione w bagażu, należy wypełnić deklarację, która otrzymujemy jeszcze w samolocie bądź też drukujemy i wypełniamy jeszcze w domu. W przypadku niezadeklarowania produktów po wykryciu ich podczas prześwietlania bagażu, ich właściciel płaci karę, od której nie ma odwołania, a produkty są odbierane. Kontrola przeprowadzana jest na lotnisku i wszystkich przejściach granicznych przez specjalnie szkolone w tym celu psy i nadgorliwych celników, których życiowym celem zdaje się jest udaremnianie zuchwałych przemytów kiści bananów czy winogron o czym zresztą w niedalekiej przyszłości będzie mi dane jeszcze się przekonać. Co więcej deklarowane produkty, które są przewożone muszą być zapakowane firmowo lub przynajmniej hermetycznie i dodatkowo posiadać informację pozwalającą na poznanie ich składu oraz sposobu produkcji. Według informacji, które uzyskuję z Ambasady RP w Chile, posiłkując się przy tym internetowymi źródłami ich zadeklarowanie nie stanowi żadnej gwarancji, że kontrolujący celnik wyda zgodę na ich wwóz…
W moim przypadku utrata liofilizatów jest równoznaczna z końcem wyprawy już na jej początku. Mając na uwadze ów fakt staram się uprzejmie odpowiadać na wszystkie pytania skrupulatnie kontrolującego mój bagaż celnika. W Ameryce Południowej kupno liofizowanej żywności nie należy bowiem do najłatwiejszych, a co gorsza również do najtańszych. Lecąc do Chile oczywiście byłem świadom pewnego ryzyka, które niesie ze sobą zabranie liofilizatów, choć nie chce mi się specjalnie wierzyć, że biurokracja w Chile weźmie górę nad zdrowym rozsądkiem. Z drugiej strony niejednokrotnie w Azji mogłem się przekonać, że każdy przepis można bez problemu wynieść do rangi absurdu. Azja to jednak nie Ameryka Południowa dlatego mimo wszystko jestem pełen nadziei. I okazuje się, że mam rację. Celnik po wnikliwym przeanalizowaniu składu produktu życzy mi udanej wyprawy, a mi pozostaje już tylko upchać pieczołowicie spakowany w domu bagaż z powrotem do plecaka.
Lecz to jednak nie koniec przygody z kontrolą graniczną. Jeszcze tego dnia zamierzam bowiem…opuścić Chile i przedostać się do Argentyny i dostać do Mendozy – miasta położonego po wschodniej stronie Andów. Muszę się jednak spieszyć bo choć jest dopiero przed południem ostatni autobus odjeżdża już przed czternastą. Nic w tym dziwnego. Bo choć odległość dzieląca Santiago z Mendozą wynosi zaledwie 200 kilometrów to podróż trwa około…ośmiu godzin. Powodem jest fakt, iż droga po chilijskiej stronie przez wiele kilometrów wije się serpentynami do góry, by następnie „przebić się” przez Andy w swojej kulminacyjnej części trzykilometrowym tunelem wydrążonym sześćset metrów pod przełęczą Paso de Los Libertadores (Przełęcz Wyzwolicieli) położonej na wysokości 3832 m n.p.m. Lecz to nie koniec trudności. Tuż za tunelem znajduje się bowiem największa przeszkoda – przejście graniczne.
Ku swojemu zaskoczeniu nie rejestruję jednak na przejściu ani jednego chilijskiego celnika. Wnioskuję zatem, że Chilijczyków najwyraźniej zupełnie nie interesuje to co się z ich kraju wywozi. Niestety w przeciwieństwie do chilijskich celników, ich argentyńscy koledzy po fachu zawartością bagaży przyjezdnych już są bardzo zainteresowani. Wskutek tego przystanek na granicy wydłuża się do niespełna trzech godzin chociaż na odprawę czeka zaledwie kilka autobusów. Na szczęście argentyńscy celnicy koncentrują się w głównej mierze na swoich sąsiadach zza miedzy dlatego traktują mój bagaż dość powierzchownie dzięki czemu mniej lub bardziej świadomie udaje mi się przemycić kilka bułek, które zdążyłem kupić jeszcze na dworcu autobusowym w Santiago – przepisy fitosanitarne obowiązują również w Argentynie choć wygląda na to, że są dużo bardziej liberalne.
Najważniejsze jednak, że plan został w pełni zrealizowany – oprócz bułek liofilizaty wraz ze swoim właścicielem nie tylko wjeżdżają do Argentyny, ale też po ośmiu godzinach od opuszczenia Santiago de Chile docierają szczęśliwie do Mendozy. Przede mną wreszcie dzień wolnego. Niestety tylko jeden…