Do Mendozy docieram późnym wieczorem. W tej części świata i w tym kręgu kulturowym okazuje się, że to wciąż jednak na tyle wcześnie by nie tylko bez problemu dostać coś do jedzenia, ale też zrobić niezbędne zakupy. I mimo, że zarówno z jednym jak i drugim mogę spokojnie poczekać do jutra to jednak staje się to doskonałym pretekstem do wyjścia jeszcze tej nocy na spacer po mieście. Nie dlatego, że kieruje mną niezaspokojona ciekawość Mendozy i smaku tutejszego wina, ale nasączone ciepłem powietrze, które inhaluje moje płuca wciąż przemarznięte chłodem zimy. Otumaniony aromatem pełni gorącego lata zupełnie nie zwracam uwagi na niebezpieczeństwa kryjące się w nieoświetlonych zakamarkach ulic. A powinienem, bo już na pierwszy rzut widać, że z pewnością nie należą one do najbardziej reprezentatywnych części miasta. Niezależnie jednak od tego niepokojony przez nikogo bezpiecznie wracam z powrotem do hostelu. Najwyraźniej albo nie przedstawiam większej wartości dla tutejszej ulicy albo też po prostu tego dnia dopisuje mi szczęście. Możliwe jednak również, że tak po ludzku dopada mnie lęk przed mroczną ulicą i podświadomie dopisuję jej wszystkie najgorsze cechy, które w rzeczywistości nie istnieją. Być może właśnie dlatego zamkniętego kręgu kilku mężczyzn zebranych tuż obok mojego hostelu nie postrzegam jako zwykłych ludzi lecz jako grupę lokalnych watażków gotowych w każdej chwili wydać na mnie wyrok swej czeredzie ukrytej gdzieś w najciemniejszym kącie ulicy. Z kolei kobiety w różnym wieku siedzące przed drzwiami domów rysują się dla mnie jako ich lojalne żony i matki gotowe do obrony interesów swoich mężów i synów.
Podobnych obrazów po drodze przewija się przed moimi oczami zresztą całkiem sporo dlatego nie może to pozostać bez wpływu na myśli, które przechodzą mi tej nocy do głowy. Lecz jak tu jest naprawdę tego i tak się pewnie nie dowiem. Bo oprócz wybujałej fantazji i podejrzeń w stosunku do tutejszej rzeczywistości nie mam zupełnie czym ich podeprzeć. W kontekście kolejnego dnia spędzonego w Mendozie i generalnie całej podróży to jednak bardzo dobrze. W myśl zasady domniemanej niewinności postanawiam więc zaniechać swoje rozważania i spojrzeć na argentyńską ulicę z nieco szerszej perspektywy. I nagle dociera do mnie, że pewnie tak się tu po prostu żyje. Zresztą gdybym miał więcej odwagi też najchętniej wyszedłbym na ulicę i delektował się rześkością leniej nocą. Bo upalne powietrze, które jeszcze przed chwilą było dla mnie błogosławieństwem od momentu, w którym położyłem się do łóżka stało się moją udręką. Najpierw bowiem bezszelestnie wpełzło do mojego pokoju i wygrało walkę z pracującym na pełnych obrotach wiatrakiem, by następnie rozpłynąć się po całym wnętrzu i wypełnić je szczelnie swoim kleistym cielskiem. A ja, przewracając się w łóżku z boku na bok stopniowo zaczynam owijać się w ten lepki kokon nieświadom jeszcze pułapki, w którą wpadam. I dopiero kiedy ociekając potem całkowicie opadam z sił zaczynam rozumieć lekcję, którą udziela mi argentyńska ulica – życie w Ameryce Południowej zaczyna się późnym wieczorem, a kończy dopiero w nocy. W międzyczasie jednak na horyzoncie rysuje się już nowy dzień...
Zmęczony podróżą, ale chyba jeszcze bardziej nieprzespaną nocą nie mam siły żeby zwlec się z łóżka. Myśl o dzisiejszej bieganinie też jakoś specjalnie nie mobilizuje. Samo się jednak nie załatwi dlatego ostatecznie decyduję się wstać. Powłócząc nogami kieruję się do kuchni na wliczone w cenę śniadanie, mając nadzieję, że postawi mnie ono na nogi. Mimo wcale nie tak wczesnej pory (przynajmniej w mniemaniu Europejczyka) jest tu jednak pusto i cicho. Zanim jednak podejmuję decyzję, co w tej sytuacji robić dalej przede mną pojawia się zaspany właściciel dobytku, proponując obiecane śniadanie. Z chęcią przystaję na propozycję, a przed oczami maluje mi się już piękny obraz solidnego środkowoazjatyckiego posiłku, którego podstawą jest zawsze ciepła, aromatyczna lepioszka. Położona zawsze w centralnym punkcie stołu swoim żółtym kolorem i owalnym kształtem przypomina do złudzenia Słońce, wokół której niczym planety przechodzą z rąk do rąk pomiędzy wszystkimi uczestnikami uczty półmiski wypełnione po brzegi przepysznymi dodatkami.
Tymczasem z drugiego pomieszczenia nadlatuje bliżej niezidentyfikowany talerz, by za chwilę wylądować na stole. Jego pojawienie się brutalnie przerywa jednak moją międzygalaktyczną podróż i sprowadza mnie w jednej chwili na Ziemię. Na stole przede mną ląduje bowiem wysuszony na wiór croissant o rozmiarach, które mogą co najwyżej konkurować z gabarytami krewetki królewskiej. Spoglądając pytająco to raz na właściciela to raz na talerz zastanawiam się czy chodzi tu o przystawkę albo o pełnowymiarowe śniadanie. Odpowiedź brzmi dla mnie rozczarowująco: śniadanie. Lekcja numer dwa: zasada "śniadanie jedz jak król, obiad jak książę a kolację jak żebrak" w Argentynie najwyraźniej nie obowiązuje.
Po skończeniu „treściwego” posiłku wychodzę z hostelu. Kurtyny nocy już dawno się odsłoniły, prezentując nowe oblicze ulicy. I choć wiatr wciąż nawiewa na nią drobny pył, którym niczym pudrem stara się zakryć jej wszystkie niedoskonałości to i tak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że efekt jest wciąż daleki od ideału. Niezależnie od tego czuję się tu jednak stosunkowo bezpiecznie. Oglądając się wokół nie szukam więc potencjalnych kłopotów lecz wypatruję tego, co ciekawe i dla mnie jak dotąd nieznane. Lecz oblicze Mendozy właściwie nie różni się od charakteru zachodnioeuropejskich miast. Podobny układ ulic, podobne modele samochodów, podobny ubiór przechodniów, podobne witryny sklepowe tych samych marek. To wszystko już znam.
To jednak czego jeszcze nigdy nie widziałem to z pewnością niekończące się kolejki do bankomatów. I choć osobiście nie doświadczyłem czasów, w których cień żelaznej kurtyny przysłonił środkowo – europejską rzeczywistość to ich długość mógłbym przyrównać do tych, które kiedyś tworzyli ludzie, stojący pod sklepami za mięsem. Tu jednak ludzie nie stoją za żywnością. Tej akurat w Argentynie jest pod dostatkiem. Przyczyną natomiast stał się dramatyczny spadek wartości pieniądza i załamanie sektora bankowego w 2001 roku. W związku z tym, by zabronić dalszemu spadku wartości pieniądza, a w konsekwencji wewnętrznej katastrofie ekonomicznej rząd zdecydował się ustalić sztywny kurs peso argentyńskiego w stosunku do innych walut, a także wnieść ograniczenia jego wymiany. Skutek był tego taki, że choć podjęte kroki w jakimś stopniu pomogły gospodarce dźwignąć się z kolan to jednak stało się to również powodem powstania czarnego rynku, na którym kurs peso był dwukrotnie wyższy aniżeli w bankach i kantorach. I choć przed dwoma laty kurs peso uległ uwolnieniu i nie odbiega dzisiaj specjalnie od czarnorynkowego to jednak wydarzenia z 2001 roku, podczas których hiperinflacja pozbawiła Argentyńczyków większości swoich oszczędności głęboko zakorzeniły się w ich głowach. Każdy tutaj więc dmucha na zimne i kiedy tylko pieniądze pojawiają się na koncie woli je w całości wypłacić (stojąc przy tym kilkukrotnie w kolejkach ze względu na ograniczenie limitów wypłat z bankomatów) po czym zainwestować wszystko w dolary lub euro.
Wymiana pieniędzy dotyczy również i mnie. W odróżnieniu jednak do Argentyńczyków przywiezione ze sobą euro potrzebuję wymienić na peso. Między innymi w tym celu fatyguję się do centrum Mendozy. Lecz okazuje się, że w prawie milionowym mieście znalezienie kantoru jest zadaniem co najmniej karkołomnym. Ich brak jednak wykluczam – wydaje mi się to mimo wszystko mało prawdopodobne.
Mendoza stanowi pierwsze i jednocześnie ostatnie miejsce podczas mojej podróży po Argentynie gdzie jestem w stanie zdobyć peso w oficjalny sposób. Tam bowiem dokąd się udaję poza miejscowością Fiambala jedyną formą cywilizacji są tylko przysypane piaskiem uśpione osady, w których znalezienie czegoś na kształt hostelu czy chociażby sklepu graniczy z cudem. Póki co spaceruję jednak po reprezentatywnych ulicach Mendozy i poza kantorem wypatruję schowanych głęboko w cieniu przeciętności osiągnięć kolonialnej architektury.
W miarę upływu czasu na ulicach robi się dość tłoczno i gwarnie. Otwiera się coraz więcej sklepów, a na chodnikach przybywa straganów z lokalnym fast food’em. Sądząc po ilości parasolów i przenośnych wózków wybór musi być szeroki. Nic bardziej mylnego. Prym wiodą bowiem przede wszystkim hot – dogi i hamburgery. Tylko tu i ówdzie menu urozmaicają kanapki lub jak kto to woli sandwiche. Wszystko jednak obowiązkowo serwowane z szynką i jak najmniejszą ilością warzyw na korzyść wyciekających z wnętrza sosów. Słowem jadłospis korespondujący z jałowością krajobrazu, który roztacza się daleko poza miastem.
Mnie jednak w tej chwili bardziej interesuje wymiana pieniędzy. Krążę więc dalej po centrum w poszukiwaniu kantoru przypadkiem docieram do głównego placu. W jego centralnym punkcie w towarzystwie rozłożystych palm stoi ogromny…świerk bogato przyozdobiony bombkami oraz kolorowym napisem: „feliz navidad”. To właściwie wszystko, co rozumiem po hiszpańsku, nie wspominając nawet o kulturze, w której czuję się jak dziecko we mgle…
Przyozdobiona choinka w środku lata to z pewnością widok niecodzienny tak samo zresztą jak brak gorączki zakupowej w kontekście zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. I kiedy uświadamiam sobie ów fakt i rozglądam się wokół ku swojemu zaskoczeniu stwierdzam, że nie widzę ani jednej wystawy sklepowej ani też nie słyszę żadnej piosenki nawiązującej w jakikolwiek stopniu do świąt. Argentyna to przecież kraj z katolicką tradycją jednak spędzanie świąt ma tu zupełnie inny wymiar aniżeli chociażby w Europie. Europejczyk bowiem zasiada do suto zastawionego stołu wigilijnego już w momencie pojawienia się na niebie pierwszej gwiazdki Argentyńczyk natomiast czeka aż do późnego wieczora, by oddać się bez reszty wielkiemu grillowaniu, w którym pierwsze skrzypce gra mięso. Lecz niestety nie będzie mi dane przekonać się o tym na własnej skórze. Święta Bożego Narodzenia spędzę bowiem w niegościnnej krainie znanej powszechnie jako Puna de Atacama…