Kiedyś przy odrobinie szczęścia i tego samego zacięcia, które zostało mi do dzisiaj być może byłbym podróżnikiem, a kto wie może nawet i odkrywcą. Niestety ze swoimi narodzinami mocno się spóźniłem – stwierdzam w myślach podczas monotonnego marszu po wysuszonej na wiór ziemi będącej częścią rozległej wyżyny Puna de Atacama wciśniętej głęboko w piętrzące się wysoko Andy.
I choć biały lukier na torcie w kształcie kuli ziemskiej został już dawno zjedzony i nic co nieodkryte już dla mnie nie zostało to jednak nie ma to większego znaczenia dopóki wciąż najbardziej bawi mnie sama droga. Rozglądam się wokół siebie i kolejny raz tego samego dnia dochodzę do wniosku, że akurat ta, którą podążam przynosi doznania estetyczne najwyższych lotów.
Moje rozważania przerywa przesuwający się po ziemi cień. Przez chwilę mi towarzyszy by następnie oddalić się i nigdy już nie wrócić podczas całego mojego pobytu na tej przepełnionej surowym pięknem ziemi. Tak kończy się moje pierwsze spotkanie w życiu z kondorem. Tak też kończą się moje rozmyślania. Brutalnie przerwa je proza życia – piekący ból ramion. To bowiem dokładnie tydzień odkąd rozpocząłem wędrówkę z prawie czterdziestokilowym plecakiem. Dzisiaj waży on, co prawda już nieco mniej lecz czuję, że również i mnie z każdym dniem marszu ubywa...I choć za mną niespełna pięćdziesiąt kilometrów wędrówki to jak dotąd jej celu wciąż nie widać. A jest nim góra Ojos del Salado (6893 m n.p.m.). To obecnie najwyższy, drzemiący wulkan świata. To jednocześnie drugi pod względem wysokości po Aconcagui (6962 m n.p.m.) najwyższy wierzchołek półkuli południowej. To wreszcie najwyższy szczyt Chile. W ogóle nie dziwiłby więc fakt gdyby dwa tytuły naj i jeden vice przyciągały w te strony wielu śmiałków. Od tygodnia jednak nikogo tu nie spotkałem...
Sama góra poza wysokością nie odznacza się w zasadzie żadnymi trudnościami technicznymi. Mimo to liczba wejść na szczyt ze wszystkich ekspedycji, które tu przyjeżdżają wynosi według niektórych źródeł zaledwie dwadzieścia pięć procent. Paradoksalnie za taki stan rzeczy odpowiada...przystępności góry. Możliwość dojazdu samochodem do schronu położonego na wysokości 5700 m n.p.m. (a nawet dużo wyżej, rekord wynosi podobno 6688 m n.p.m. sic!!!) w znacznej mierze wpływa na bagatelizowanie zasad aklimatyzacji i zbyt szybkie zdobywanie wysokości, co w rezultacie najczęściej skutkuje silną chorobą wysokościową. Dane te odnoszą się jednak wyłącznie do drogi poprowadzonej po stronie chilijskiej. Ze względu na przebieg granicy między Chile i Argentyną dokładnie między dwoma bliźniaczymi wierzchołkami wulkanu istnieje bowiem wariant zdobycia góry również od strony argentyńskiej. Niedostępność terenu wyklucza jednak możliwość dojazdu autem pod wulkan, co sprawia, ze ekspedycje od strony Argentyny należą do rzadkości. Jedyną alternatywą dotarcia pod masyw Ojos del Salado z tego kierunku pozostaje więc pokonanie na własnych nogach 60 – kilometrowego dystansu, który dzieli wulkan od szosy łączącej wspomniane wyżej sąsiadujące ze sobą kraje.
Pod masyw wulkanu nie jest w zasadzie wytyczony żaden szlak, a sama ścieżka wiedzie miejscami przez teren zupełnie pozbawiony wody dlatego zdobycie szczytu od argentyńskiej strony jest niewspółmiernie bardziej skomplikowane niż od strony chilijskiej. Potwierdzają to zresztą Julio i Jenny – właściciele być może jedynego hostelu w Fiambali (przynajmniej tylko ten jeden odkrywam w miasteczku). Pomysłem zdobycia szczytu bez muła i przewodnika nie są może specjalnie zaskoczeni – tacy już tu bowiem przyjeżdżali – lecz mimo to idea wydaje im się wciąż co najmniej karkołomna. Sądząc zresztą po wyrazie ich twarzy moje zapewnienia, że jestem w pełni świadom skali przedsięwzięcia najwyraźniej do nich nie trafiają. Skoro taki pomysł nawet przez miejscowych nie jest uważany za najłatwiejszy to jakim musiał się wydawać osiemdziesiąt lat temu dla jego prekursorów? – zastanawiam się po cichu.
Jednak to właśnie w 1937 roku z niewspółmiernie większym i cięższym bagażem i odwrotnie proporcjonalną wiedzą, nie wspominając już nawet o technologii w porównaniu z tą, którą dzisiaj dysponuje każdy kto wybiera się w jakiekolwiek góry, z drogą, którą teraz idę przyszło się przecież zmierzyć Szczepańskiemu i Wojsznisowi. Ostatecznie dotarli oni na szczyt dlaczego więc nie miałbym dać rady i ja – podnoszę się na duchu w przypływach słabości. A nie należą one do rzadkości. Raz ich powodem jest huraganowy wiatr wiejący zawsze w twarz, raz mordercze słońce, raz strome podejście i coraz większa wysokość, a raz po prostu brak sił i chęci. Tak po ludzku.
Choć od wyprawy Szczepańskiego i Wojsznisa minęło dokładnie osiemdziesiąt lat każdy kolejny dzień trekkingu utwierdza mnie w przekonaniu, że w otaczającym krajobrazie nic się od tego czasu nie zmieniło. Pokryte głęboką purpurą mocno zwietrzałe wzgórza wystające niczym wyspy wysoko spoza morza pożółkłych traw, obojętne spojrzenie rzucane przez ośnieżone góry, falujące wokół rozgrzane powietrze, porywisty wiatr przynoszący z oddali mroźny oddech zimy albo ta pojawiająca się na przemian z podmuchami przytłaczająca cisza potęgująca tylko uczucie zupełnego osamotnienia...Myślę, że wszystko to stanowi esencję tego miejsca, którą bez wątpienia odnajdzie każdy kto postanowi je odwiedzić.
to zrobić najpierw należy dotrzeć do wspomnianej we wcześniejszym wpisie Fiambali. To tam i w zasadzie tylko tam istnieje możliwość zorganizowania transportu do punktu rozpoczęcia trekkingu na Ojos del Salado, a także uzupełnienia brakujących artykułów żywnościowych. Ze względu na stosunkowo wąski asortyment główną część zakupów warto jednak nabyć jeszcze przed przybyciem do Fiambali. A dalej, zaraz po oderwaniu się od tej całej prozaiczności zaczyna się już długo oczekiwana przygoda....