Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Argentyna/Chile. Oczy słonej góry...    Oczy słonej góry...
Zwiń mapę
2017
01
sty

Oczy słonej góry...

 
Argentyna
Argentyna, Ojos del Salado
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14520 km
 
Spotkanie z przygodą. Taką miałem przynajmniej nadzieję. Jadąc z Jenny samochodem na miejsce uniosłem się więc wysoko poza materialną sferą. Z góry wyglądała niczym mała nic nieznacząca plama zagubiona wśród bajecznych pejzaży, które tworzyła moja wyobraźnia. Było pięknie. Lecz gdy dotarliśmy do celu czar prysnął, a krajobrazy które podziwiałem rozwiał w momencie porywisty wiatr. Zrobiło się chłodno i nieprzyjemnie. Sfera prozaiczności nagle rozszerzyła swoje terytorium i uderzyła we mnie z podwójną siłą. Samochód tymczasem odjechał. Zostałem sam i wtedy po raz pierwszy poczułem zimny dotyk pustki, która wokół się roztaczała. Tak zatem smakuje pierwszy kęs wymarzonej przygody – pomyślałem z niepokojem.
Rozejrzałem się wokół siebie. Droga, którą przyjechałem była pusta. Choć nowo wybudowana w zasadzie już była martwa. Nic bowiem tędy nie jeździło. Bo i dokąd miało. W jedną stroną przykryta warstwą nawianego piasku znad puny Fiambala w drugą granica, a potem już tylko bezkres kurzu i soli aż do chilijskiego Copiapo. Niewiele zatem nadawało sens jej istnieniu. Życie drogi podtrzymywało zaledwie tylko garstka aut przejeżdżających tędy w przeciągu doby. To jednak od ich obecności zależało czy niedawno wylany idealnie płaski asfalt nie zostanie strawiony bezpowrotnie przez piaski Atakamskiej Puny.
A była ona rozległa. Na tyle, by zwątpić już na samym początku. Gdzieniegdzie unosiły się targane wiatrem tumany kurzu. Przy większych porywach zmieniały się one w małe tornada hulające po ziemi zupełnie tak jakby szukały nieproszonych intruzów próbujących dostać się do ich świata. Lecz mi się udało. Niepostrzeżenie przemknąłem między nimi i dotarłem do wąskiej doliny, która po kilku dniach kluczenia miała mnie wyprowadzić na rozległy płaskowyż. Tam ostatecznie kończyła się woda, a zaczynała próba w postaci jałowego prawie dwudziestokilometrowego odcinka bez wody z przewyższeniem kilkuset metrów. Jej pomyślne pokonanie dawało nadzieję. Byłem jednak zbyt słaby, by pokonać z plecakiem i zapasem wody za jednym razem rozgrzany do czerwoności przez słońce olbrzymi płaskowyż. Lecz za nim rozpoczynało się już królestwo gór. Tam była woda. Tam też był Ojos i to mnie motywowało. Nie było jednak życia. Ono zamierało na płaskowyżu. Granicę strefy życia wyznaczały zmumifikowane resztki zwierząt i ich białe niczym śnieg szkielety. Za nimi istniał już tylko świat nieożywiony.
Tymczasem przeleciał nade mną kondor. On był królem tego świata. Mógł przekraczać bowiem granicę życia i śmierci. Wznosić się wysoko, nie przejmując się zupełnie rozrzedzonym powietrzem i zarazem do woli czerpać z jego zasobów tuż nad ziemią. Szybować daleko poza strefą, w której było życie, by za chwilę do niej wrócić i szukać swojej, niedoszłej ofiary.
Ja kondorem jednak nie byłem, choć jeszcze kilka dni temu unosiłem się tak jak on wysoko ponad ziemią. Dzisiaj natomiast bardziej przypominałem ofiarę, która powłócząc nogami po piasku miała za chwilę paść i już nie powstać. Lecz kondor tak samo jak się pojawił tak samo nagle zniknął. Być może nie widział we mnie ofiary lecz siłę, która miała mi pozwolić pokonać ten parszywy odcinek drogi. Choć raczej widział przyszłość, bo wewnętrznej siły nie dostrzegałem i na karkołomne przejście w przeciągu jednego dnia ze wszystkim na plecach się nie porwałem. W ogóle nie miałem tego w planie. W zamian natomiast, walcząc desperacko z huraganowym wiatrem przeniosłem poza płaskowyż wodę i część sprzętu by wrócić jeszcze tego samego dnia tam skąd przyszedłem. Kolejnego dnia ostatecznie wyruszyłem, a do miejsca z depozytem dotarłem dopiero następnego.
Wreszcie znalazłem się w górskim królestwie. Śniegu tu jednak w ogóle nie było. Jego rolę przejęły penitenty. Wydawało się, że wzięły ją sobie mocno do serca. Zajmowały bowiem rozległe połacie stoków i dolin, utrudniając tym samym dalszą wędrówkę. Lecz nawet one dostojne i dumne, na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów musiały uznać wyższość górującego każdego dnia w zenicie słońca. Nie miało ono litości i topiło je, jeden za drugim. Co chwilę słychać było tylko głuche trzaski. To penitenty, nie wytrzymując nieludzkich tortur promieni słonecznych łamały się w pół i umierały w mękach, tworząc w ten sposób własne ogromne cmentarzyska. Kiedy coś umiera kolejne się rodzi – kiedyś usłyszałem. Tu jednak od dawna nie było żadnych narodzin. Spoglądając wokół dostrzegałem tylko surowe piękno i śmierć. Penitenty bowiem topniały, a góry pomału wietrzały. I tak przez lata, wieki, ery całe. Na przekór temu zapuszczałem się głębiej i głębiej, nie licząc specjalnie na gościnność tej posępnej krainy. Wysokość stopniowo zaczynała robić swoje, wyraźnie sugerując, że zwyczajnie nie jestem tu mile widziany. Lecz na takie przyjęcie długo się przygotowywałem. Szedłem więc dalej, ponosząc konsekwencje swojego nietaktu podczas długich, bezsennych nocy. Każdy poranek przynosił nadzieję, nadchodząca noc zaś ją odbierała. To wtedy bowiem majaczyłem, tocząc zażarte bitwy z własnymi koszmarami i urojeniami. Mój organizm najwyraźniej w ten sposób sygnalizował, że nie jest jeszcze odpowiednio zaaklimatyzowany.
I w końcu nadszedł przełom. Nastał dzień, w którym stojąc na smaganej lodowatym wiatrem przełęczy po raz pierwszy GO ujrzałem. Nie był wybitny, ani też wcale ładny. Był przeciętny, a po prawdzie nawet brzydki. Był jednak zdecydowanie najwyższy z pośród wszystkich – Ojos del Salado. Lecz był wciąż daleko. Co gorsza dostępu do niego broniły morenowe wzgórza. Poprzecinane głębokimi dolinkami tworzyły zawiły labirynt, w którym bez wątpienia sprawdziłaby się nić Ariadny – pomyślałem. Lecz w tej chwili już nie zważałem na żadne trudności. Zszedłem więc pewnym krokiem na drugą stronę przełęczy. Przezornie rozbiłem od razu namiot by przygotować się na dalsze spotkanie z koszmarami podczas zbliżającej się wielkimi krokami nocy. Tak jak się spodziewałem odpocząć tej nocy nie było mi dane. Kolejny raz więc bezsenność i niczym niewytłumaczony lęk nękały mnie tej nocy choć tym razem jakby bardziej. Aż w końcu po kilkugodzinnej torturze zaczęło się rozjaśniać. Nadchodził nowy dzień. Pierwsze promienie słoneczne zaczęły stopniowo wypierać w niebyt zmrożone na kość cielsko nocy. Kiedy to nastąpiło, a dzień rozlał się na dobre po wszystkich szczytach i dolinach ruszyłem dalej. Musiałem zejść niżej by zanurzyć się w świat zawiłych korytarzy. Na jakiś czas ośnieżone szczyty zniknęły, a ich biel zastąpiły wszystkie odcienie czerni. Tylko błękit nieba utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie dotarłem jakimś przypadkiem do samych czeluści Ziemi powszechnie zwanych piekłem. Lecz to był wciąż świat zewnętrzny. Co więcej ten pozornie jałowy krajobraz krył w sobie ukryte piękno w postaci miniaturowego pojezierza okresowych jezior. Ich turkusowy kolor wspaniale kontrastował z czernią wulkanicznych skał. Szło się dzięki temu jakoś raźniej, choć pogoda nie rozpieszczała. Było mroźno, a niebo z czasem zaczynały pokrywać ołowiane chmury – zwiastun nadchodzącej zmiany pogody – z niepokojem pomyslałem.
I w końcu udało mi się wyrwać tajemnicę głębokiej doliny, do której po kluczeniu wewnątrz labiryntu jej podobnych przypadkiem dotarłem. To ona jako ostatnia broniła dostępu do wulkanu. Bo właśnie za nią rozlewał się po okolicy piaszczysty płaskowyż, z którego wyrastał ogromny masyw Ojos del Salado. Piętrzył się prawie półtora kilometra do góry, cały pokryty czernią skał i bielą lodowców. Tylko wierzchołek był inny. W całości żółty w ogóle nie pasował do reszty góry. To jednak on interesował mnie najbardziej. Tam bowiem chciałem stanąć. Lecz teraz z perspektywy, z której spoglądałem na szczyt zupełnie nie miałem pojęcia jak na niego wejść. Tak, miałem rzecz jasna plany i nawet szczegółowe schematy dróg, które niosłem w głowie i dla pewności ich wydruki też w plecaku. Szybko jednak okazało się, że były nie były one w ogóle pomocne. Może nie były dostatecznie precyzyjnie, może za bardzo im zawierzyłem, a może po prostu się przestraszyłem. Z miejsca, w którym stałem zbocza góry wydawały się bowiem nie tylko strome, ale nawet przepadziste. Wiedziałem jednak, że mogę się mylić. Może to tylko niepokój, a może pokora wyolbrzymiały wizerunek wulkanu – pomyślałem. Zresztą odwrotu na tym etapie i tak nie zakładałem. Za blisko było celu. Poszedłem więc odważnie przed siebie lecz zbliżający się wieczór nie dawał nadziei na dotarcie do obozu głównego schowanego gdzieś wysoko pośród setek tysięcy skał, które tworzyły Ojos del Salado. Zatrzymałem się więc na płaskowyżu i rozbiłem namiot pod ogromnym głazem narzutowym będącym w okolicy jedyną osłoną przed wiatrem. Lecz tego dnia nie wiało. Noc również była spokojna i bezchmurna. Zresztą jak zawsze. Różnicę robił natomiast jeden fakt. Tego dnia wypadał akurat Sylwester. I w gruncie rzeczy co z tego? – pomyślałem. Szampana zresztą i tak nie miałem więc na północ nie czekałem. Ku mojemu zaskoczeniu zresztą w końcu tej nocy spałem. Przed wejściem do śpiworu wyszedłem jednak jeszcze na zewnątrz. Porozrzucane nie wiadomo przez kogo gwiazdy tworzyły niespotykane na naszej półkuli konstelacje. Mieniąc się na niebie rozświetlały niczym zmyślne fajerwerki całą okolicę. A ja stojąc przed namiotem podziwiałem świętującą w ten sposób przyjście Nowego Roku naturę.
Cały spektakl zakończył się wraz z przejściem Nowego Roku. Kolejny dzień znowu rozpanoszył się po okolicy i na próżno było szukać śladów hucznego przedstawienia, które urządziła tu przyroda. A może ono wcale się nie odbyło? – pomyślałem, zastanawiając się przy tym czy to co wczoraj ujrzałem nie było przypadkiem efektem urojeń podczas nocy. Jak było rzeczywiście? Tego już się nie dowiem. Nie było żadnych świadków. Byłem tu bowiem sam i być może tylko jedyną żywą istotą w całej okolicy. Ta myśl budziła spore obawy. Bo jeśli... – postanowiłem o tym dłużej nie mysleć. Podniosłem placak i ruszyłem. Płaskowyż szybko się skończył i rozpoczęło się mozolne podejście. Miało się ono skończyć dopiero na szczycie...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017