Mimo, że znajdowałem się w krainie wulkanów najwyższy z nich – Ojos del Salado w ogóle go nie przypominał. Asymetryczna, rozlazła sylwetka pozbawiała go w zasadzie wszystkich charakterystycznych cech, które są widoczne na każdym rysunku dzieci przedstawiających wulkany. Tutaj natomiast nie było ani kształtu stożka ani też dymiącego i opatulonego białym puchem wierzchołka. Jedyne, co zdradzało obecność w okolicy najwyższego wulkanu świata był unoszący się miejscami w powietrzu zapach siarki. Ale i ten ślad szybko został zręcznie zatuszowany. Wystarczyło bowiem, że zaczął wiać wiatr i kwaśny zapach zniknał. Ojos del Salado najwyraźniej nie zamierzał zdradzać przede mną swojej, prawdziwej tożsamości. Nie zbiło mnie to jednak z tropu i konsekwentnie piąłem się po stromym stoku. Tymczasem w oddali nieoczekiwanie zagrzmiało. Spojrzałem w górę. Nade mną nie wiadomo nawet kiedy rozwinął się czarny dywan stopniowo pokrywający całe niebo. Podświadomie przyspieszyłem. Na niewiele się to jednak zdało. Na tej wysokości bowiem każda taka próba skutkuje zadyszką i natychmiastową utratą sił. Wróciłem więc do swojego tempa, zdając się na łaskę i niełaskę natury. Okazało się, że tego dnia była ona dla mnie wyrozumiała, pozwalając dotrzeć bezpiecznie do obozu. Nie zdziwiłem się gdy okazało się, że jest on całkowicie opustoszały. Rozbiłem więc namiot i kiedy szykowałem się już do wejścia i zanurzenia się w ciepłym śpiworze, z góry zeszła gęsta szara chmura, która niczym kurtyna zakryła scenę dalszych wydarzeń wraz z jego głównym aktorem – Ojosem del Salado.
Nowy Rok był jedenastym dniem trekkingu. Dokładnie za sześć dni w miejscu skąd rozpocząłem wędrówkę zgodnie z ustaleniami mieli na mnie czekać Jenny i Julio. Całkowity brak kontaktu z nimi nie pozwalał jednak na zmianę terminu. Był zatem najwyższy czas na podjęcie ataku. Według moich obliczeń mogłem pozwolić sobie co najwyżej na dwie próby wejścia na szczyt. Cztery dni zostawiłem bowiem na powrót. Nie mając więc wyboru wczesnym rankiem następnego dnia rozpocząłem pierwsze podejście. Wyszedłem jeszcze przed świtem. Choć gwiazdy już powoli bledły, a daleko za mną leniwie wstawał nowy dzień to górę wciąż krępowały objęcia nocy. Minęło sporo czasu zanim wulkan ostatecznie oswobodził się z jej ucisku. W tym czasie zdążyłem już wejść na mocno eksponowany stok, po którym między dwoma cielskami spływających obok siebie lodowców rozpocząłem mozolne podejście. Jego zwieńczeniem była krawędź kaldery wulkanu. Znajdowała się ona niestety dopiero w połowie drogi na wierzechołek. Roztaczał się stąd jednak wspaniały widok na okoliczne pasma dumnie prezentującą przede mną całą gamę żółci i czerwieni, w które były przybrane. Stąd też miałem również doskonały podgląd trasy, którą dotychczas pokonałem. Z tego miejsca zupełnie zmienił się jednak jej charakter. Droga w mojej ocenie nie jawiła się już ani jako długa ani też ciężka, a wszystkie strome podejścia, na których cierpiałem katusze wyglądały stąd po prostu niewinnie. Niewykluczone, że to tylko perspektywa wpływała na moją ocenę. Być może jednak dostałem silny zastrzyk pokory od samej góry. Być może w ten sposób chciała mi wymownie zasugerować, że przygniatający mnie do ziemi plecak – w głównej mierze powód moich tortur – w połowie był wypełniony tylko moim ego, które przez nieuwagę spakowałem w domu do bagażu. Szybko jednak zostawiłem te rozważania. Naszedł bowiem czas wyboru drogi, którą dalej miałem kontynuować podejście. Ta, którą ostatecznie wybrałem najpierw opadała kilkadziesiąt metrów w dół, by następnie zacząć wdrapywać się na stromy około pięciusetmetrowy stok, który prowadził już bezpośrednio na wierzchołek wulkanu. Co jednak istotne droga zupełnie omijała lodowe pola, a to z kolei wykluczało użycie całego żelastwa w postaci raków i czekanu, które ze sobą zabrałem. Lecz szybko okazało się, że nie był to najlepsza decyzja. Z pozoru najprostszy wariant okazał się prawdziwą drogą przez mękę. Podłoże było tu bowiem wyjątkowo sypkie i każdy krok do góry skutkował zsuwaniem się na dół. Efekt był tego taki, że wysokość zdobywałem w ślimaczym tempie. To mocno męczyło i co więcej rodziło frustrację. Myślę, że to ona bardziej aniżeli zmęczenie fizyczne wysysało ze mnie całe zapasy sił, które zostawiłem na czarną godzinę. Sytuacji nie polepszały również tworzące się na niebie obłoki. Na początku zupełnie niewinne baranki dość szybko zwiększały swoje rozmiary, przeobrażając się w wygłodzone monstra chcące pożreć cały błękit nieba. Na szczęście z pomocą przyszedł mi tego dnia mój jedyny sprzymierzeniec – wiatr, który daleko przeganiał oblężające wierzchołek chmury. W ten sposób zyskałem trochę czasu. Wiedziałem jednak, że niewiele.
Jeszcze tylko pięć metrów i dojdę do tego kamienia. Usiądę na nim i wreszcie odpocznę co najmniej kilka minut – cieszyłem się jak dziecko. Tyle tylko, że od poprzedniego odpoczynku minęło... co najwyżej pięć minut..., a zanim usiadłem na wybranym kawałku skały musiałem w międzyczasie przynajmniej dwa razy stanąć i złapać oddech. Z tego miejsca do szczytu zostało niewiele więcej niż dwieście metrów. Zażarta walka z górą o każdy kolejny metr pozbawiła mnie jednak całej energii. Byłem wykończony. Nie miałem sił i to był fakt. Do góry przyciągał mnie niczym magnes już tylko sam wierzchołek, który wydawał się już na wyciągnięcie ręki. Puszył się przede mną perfidnie jak gdyby chciał pokazać kto tu rządzi. I pokazał. Coraz głośniej swoje niezadowolenie manifestował bowiem mój organizm, który domagał się bym zaczął schodzć. Co gorsza do strajku solidarnie przyłączył się również mój rozsądek. Rzecz jasna nie posłuchałem. Zostawiłem więc plecak i dalej poszedłem już zupełnie „na lekko”. Wystarczyło by pokonać bez zatrzymywania się nie więcej niż dwadzieście metrów. Kolejna przerwa, kolejne kilka minut odpoczynku i w górę. Ten schemat powtórzył się jeszcze przynajmniej kilka razy. Aż w końcu doszedłem. Po dziewięciu godzinach stanąłem wreszcie na wierzchołku. Nie było jednak spodziewanej euforii. Powoli w moje zachowanie wkradała się natomiast panika – wynik zmieniającej się z każdą chwilą pogody. Chmury atakowały z każdej strony i już nic nie było w stanie się temu przeciwstawić. Rozejrzałem się więc szybko wokół by jak najwięcej zapamiętać i zabrać tą chwilę i obraz w plecaku ze sobą do domu. Tuż obok argentyńskiego szczytu, na którym stałem wyrastał jego chilijski brat bliźniak. Dostępu do niego broniła dwudziestometrowa szczelina. Ja jednak nie miałem ani ochoty ani też już sił i czasu dlatego nie uległem pokusie jego zdobycia. To dokąd doszedłem w zupełności mi bowiem wystarczało. Spojrzałem po raz ostatni na chilijską stronę. Z rozległego płaskowyżu, który wokół się roztaczał wyrastały niczym góry lodowe z oceanu inne wulkany. Wszystkie miały stożkowe kształy. Tylko Ojos del Salado był inny. To on jednak był najwyższy i to on spoglądał z góry na wszystko co znajdowało się w okolicy. Pewnie dlatego nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że podczas powrotu czuję na plecach czyjeś spojrzenie. I choć nigdy tego się nie dowiem dzisiaj jestem prawie pewien, że rzucały je oczy słonej góry. Tak bowiem można przetłumaczać nazwę Ojos del Salado.