Zejście z wierzchołka nie oznaczało wcale szczęśliwego końca całej wyprawy. Musiałem przecież jeszcze wrócić z powrotem do cywilizacji. Lecz kiedy emocje ze zdobycia szczytu już opadły wraz z nimi wygasła niczym wulkan również cała moja motywacja i siły do dalszej wędrówki. Tajemnica, którą strzegła okolica została już bowiem przeze mnie w całości odkryta dlatego dotychczas pobudzającą mnie do wytężonego działania ciekawość każdego kolejnego odcinka drogi zastąpiło zniechęcenie, a może nawet wstępne stadium apatii. Perspektywa powrotu rysowała się więc w mało optymistycznych barwach, które idealnie komponowały się z jałowym otoczeniem. Czas jednak biegł nieubłaganie. Cztery dni. Tyle czasu zostało do spotkania z Julio i Jerry, z którymi byłem umówiony w miejscu rozpoczęcia trekkingu. Ze względu na kompletny brak zasięgu oraz fakt, iż w moim wyposażeniu na próżno było szukać telefonu satelitarnego, daty spotkania nie mogłem więc w żaden sposób zmienić. Musiałem zatem zdążyć, o ile nie chciałem zrobić problemu ani sobie, ani też czekającym na mnie na dole Julio i Jenny. Choć prawda była niestety taka, że jeśli w przeciągu całej wyprawy doszłoby do jakiegokolwiek wypadku z moim udziałem to i tak najprawdopodobniej by się o tym w ogóle nie dowiedzieli, a ja byłbym zdany tylko na siebie. Na szczęście Ojos del Salado jakby świadom całej sytuacji pozwolił mi na wejście na wierzchołek już przy pierwszej próbie. Tym samym więc pozbawił mnie podjęcia trudnego wyboru między kolejnym atakiem i związaną z tym stratą dwóch dni, a bezpiecznym powrotem w ustalonym wcześniej terminie. Nie stojąc w obliczu ciężkiej decyzji mimo wszystko byłem więc w dość komfortowej sytuacji tym bardziej, że jedzenia miałem wciąż pod dostatkiem. Zresztą jeszcze przed rozpoczęciem trekkingu na wszelki wypadek zakopałem w ziemi tuż przy szosie drobny pakunek zawierający puszkę fasoli z pomidorami oraz paczkę makaronu. Po kilkunastodniowej diecie opartej na kaszy kukurydzianej urozmaiconej wyłącznie liofilizowanymi daniami taki zestaw jawił mi się, co najmniej jako szczytowe osiągnięcia sztuki kulinarnej, które już niebawem miało łechtać moje podniebienie.
I choć droga podczas powrotu prowadziła w większości w dół, a plecak też już wyraźnie stracił na wadze to jednak zejście dało mi się mocno we znaki. Spustoszenie w moim organizmie, które wywołał długi proces zdobywania góry było bowiem na tyle duże, by cztery dni, które mi zostały do spotkania musiałem spożytkować praktycznie w całości na pokonanie 60 kilometrowego odcinka dzielącego mnie od szosy. Zejściu nie służyły też z pewnością ciężkie wyprawowe buciory, które miałem na nogach. Na rozgrzanym kamienisto – piaszczystym podłożu pełniły bowiem rolę piekarnika, w którym na stopach niczym ciasto wyrastały jeden po drugim krwawe pęcherze. Z każdym kilometrem więc stopniowo zwalniałem. I kiedy do celu została mniej niż połowa drogi zza jednym z zakrętów doliny moim oczom ukazało się nieoczekiwanie stado koni. Pasące się beztrosko nieopodal szumiącego strumienia i tryskające niespotykaną w tej okolicy witalnością od razu stało się obiektem mojego pożądania wymieszanego z zazdrością. Bo jak mogłem inaczej zareagować na obrazek błogiej sielanki przy gnębiącym mnie od kilku dni zmęczeniu i związanej z tym rosnącej frustracji wywołanej nie tylko monotonią zejścia, ale również temperaturą, przed którą nie było w promieniu dziesiątek kilometrów żadnego schronienia. Cienia nie rzucały nawet największe skały. Słońce bowiem górowało tutaj prawie w zenicie.
Tuż za stadem ujrzałem kilku leżących przy ogromnym głazie mężczyzn. Odpoczywali. A może właśnie w ten sposób pracowali? Bo co innego było tu o tej porze do roboty przy niedręczonym oprócz słońca przez nikogo stadzie koni? Widok ludzi wzbudził jednak moje nadzieje. Przyzwyczajony do środkowo – azjatyckiej gościnności po cichu liczyłem, że i tutaj pojawienie się strudzonego wędrowca nie zostanie niezauważone. I nie zostało. Choć leniwe wyciągnięcie do góry ręki w geście pozdrowienia przez zaledwie jednego z nich nie do końca było tym czego się spodziewałem. Bo właśnie na tym wzajemna interakcja się skończyła. Druga strona nie przejawiała zupełnie dalszego zainteresowania moją obecnością. Tak szybko więc jak pojawiły się konie tak samo szybko zniknęły moje złudzenia, że mi albo przynajmniej mojemu plecakowi uda się resztę drogi pokonać na grzbiecie jednego z nich.
Fakt byłem mocno zmęczony, choć chyba dużo bardziej dumny, a może po prostu przestraszony. Niezależnie co było prawdą postanowiłem kontynuować marsz, nie podchodząc ani na krok w stronę pasterzy. Zresztą i tak wcześniej na żadną pomoc nie liczyłem. Nie zakładałem przecież nawet, że kogokolwiek spotkam po drodze. Ruszyłem więc dalej. I kiedy po jakimś czasie spojrzałem za siebie, rozgrzane od słońca falujące powietrze zdążyło już całkowicie rozmyć sylwetki koni i ludzi. A ja patrząc w stronę ich niewyraźnych kształtów sam już nie byłem pewien czy sielankowy obrazek, którego byłem przed chwilą świadkiem był na pewno prawdziwy. Wcale niewykluczone również, że był po prostu złudzeniem...
Bo wszystko w tej krainie, co żywe i kolorowe było takie nierzeczywiste. Nie pasowało zupełnie ani swoją barwą ani też swoim charakterem do rzucających surowe spojrzenie milczących gór, skał i kruszących się głazów. Dlatego ciężko było uwierzyć tu w cokolwiek. Nawet we własną obecność. Bo co ja właściwie tutaj robiłem? Co mnie do tego przywiodło i jak na Boga się tu dostałem? Logika niestety zupełnie zawodziła w obliczu tak postawionych pytań dlatego nie mogłem uwierzyć, że byłem zdolny nie tylko do wymyślenia, ale przede wszystkim realizacji podróży dokładnie w sam środek tej nieprzystępnej krainy. Tylko ból, pojawiający się przy każdym kroku, który stawiałem był całkowicie realny. Tak samo jak jątrzące się coraz bardziej pęcherze i odciski będące jego źródłem. Właściwie tylko w to nie wątpiłem. Lecz kiedy umysł nie domagał to właśnie ból utrzymywał mnie przez całą drogę na jawie. A w momencie kiedy nagle zniknął tuż po zdjęciu butów, zdążył utwierdzić mnie jeszcze na sam koniec w przekonaniu, że choć mocno pokiereszowany to jednak szczęśliwie właśnie wróciłem do cywilizacji ze szczytu Ojos del Salado.