Noc poprzedzająca opuszczenie krainy wulkanów w zasadzie niczym nie odbiega od swoich poprzedniczek. Jedyną różnicę stanowi fakt, że jest ostatnią na argentyńskiej ziemi. Żegnając się zatem z rozgwieżdżonym niebem, które wygląda tutaj zupełnie tak jakby było zatopioną w ciemnej nocy i świecącą milionem świateł metropolią, zastanawiam się czy kiedykolwiek jeszcze tu wrócę. Argentynę przecież jeszcze przed rozpoczęciem podróży od mojego domu dzieliła niemal tak samo niewyobrażalna odległość jaka dzisiaj dzieli mnie od gwiezdnych konstelacji, widokiem których wciąż nie mogę się nasycić. Fakt, iż udało mi się pokonać ten dystans nie stanowi absolutnie żadnej gwarancji, że uda mi się również w przyszłości. Biorąc pod uwagę bowiem przeszkody, które musiałem przezwyciężyć, by tu dotrzeć nie sądzę żebym był w stanie i chciał jeszcze raz to powtórzyć.
Lecz uświadomienie sobie prawdopodobnie „jednorazowości” tej wyprawy przychodzi zdecydowanie za późno. Przez cały czas bowiem zupełnie nie zważałem na to i koncentrowałem się wyłącznie na górskim etapie podróży, traktując całkowicie po macoszemu przy tym każdy inny jej aspekt. Stąd też choć fizycznie w Argentynie jestem już niespełna trzy tygodnie to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nigdy nie dotarłem do tego kraju. Bo kiedy emocje ze zdobycia góry opadają niczym rozwiany przez wiatr piach, przede mną stopniowo odsłania się obraz pustki, którego ramy z założenia miały wypełnić emocje i spostrzeżenia zebrane podczas podróży po Argentynie. Lecz dwa dni w Mendozie i zaledwie jeden pełny w Fiambali to zdecydowanie za mało, by cokolwiek powiedzieć o tak rozległym kraju. Z drugiej strony jednak na tyle dużo, by instynkt wyraźnie podpowiadał mi, że Argentyna wcale nie stanowi esencji całego kontynentu.
Jak więc będzie z Chile? – zastanawiam się już o poranku następnego dnia, obserwując przy tym od jakiegoś czasu zbliżającą się z oddali białą plamę. Stopniowo przybiera ona kształt Toyoty Hilux, którą tu dotarłem i stanowi zarazem zwiastun rozpoczęcia podróży do chilijskiego miasta Copiapo. Osoby siedzące bowiem w środku są dobrze mi znanymi jej właścicielami. I choć poznaliśmy się zaledwie przed osiemnastoma dniami, a podstawą naszej znajomości nie była wcale wspólna przygoda, a tylko obupólny interes to jednak muszę przyznać, że cieszę się na ich widok. Ciepłe słowa płynące z ich ust oraz wydawać by się mogło zupełnie nieznaczący gest w postaci kilku kanapek i świeżych owoców, które ze sobą przywożą mają dla mnie jednak duże znaczenie bo dają podstawy by wierzyć, że nie zawsze biznes turystyczny musi się opierać wyłącznie na relacji pieniądz – usługa. Bo gdzieś pomiędzy tym od czasu do czasu może przecież zwyczajnie zaiskrzyć właśnie tak jak tu i teraz – na dalekich rubieżach Argentyny. Dlatego nawet jeśli o tym kraju nie mogę powiedzieć ani zbyt wiele dobrego ani tak samo zbyt wiele złego to z pewnością argentyńską część podróży będę wspominał pozytywnie ze względu na faktor ludzki, który jak się po raz kolejny okazuje robi ogromną różnicę.
Równie istotne są wszystkie smaki i zapachy. Zwykle to one zostają najdłużej i nie ulatniają się z upływem czasu tak szybko jak pamięć. W przypadku Argentyny z pewnością na długo utrwali się mi smak przesłodzonej do granic możliwości yerba mate, której tykwa z wystającą z gęstej papki bombillą nieustannie krąży z rąk do rąk podczas całej podróży. Z jednej strony jej picie jak w Azji ma charakter czysto towarzyski, z drugiej natomiast końska dawka cukru w kombinacji z pobudzającym działaniem napoju robi cuda, stawiając mnie w momencie na nogi. Bo choć spotkanie z Julio i Jenny i dalsza podróż z nimi stanowi pokaźny ładunek emocji to jednak jednostajny warkot silnika w połączeniu z wygodnym fotelem skutecznie go rozbrajają, a ja pomału robię się senny.
Lecz zanim zamykają mi się na dobre coraz cięższe powieki dojeżdżamy do argentyńskiego posterunku granicznego. Sądząc po nielicznej załodze placówka z pewnością nie należy do najbardziej newralgicznych punktów w całym kraju. Rozglądając się jednak dookoła dochodzę do wniosku, że to zdecydowanie najwspanialej położony posterunek graniczny jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. Tuż nieopodal wyrasta bowiem z ziemi imponujący masyw wulkanu Incahuasi (6621 m n.p.m.), który po prostu hipnotyzuje i czuję, że niewiele trzeba, by na przekór obiektywnym czynnikom i samym sobie nowy plan wyprawy narodził w mojej głowie. Bo tak to właśnie z moimi podróżami. Zwykle nie znam ani dnia ani godziny kiedy znajdę inspirację albo po prostu poczuję potrzebę wyruszenia kolejny raz w drogę. Tym razem z planami będę musiał jednak jeszcze poczekać, bo kiełkujący w głowie pomysł wyrywa niczym chwast zapraszający mnie do posterunku pogranicznik. Skromne wnętrze placówki wzbogaca gablotka z bajecznie kolorową kolekcją tutejszych minerałów, którym się przyglądam w oczekiwaniu na paszport. Nie trwa to jednak długo gdyż argentyńscy celnicy nie robią żadnych problemów. Tym samym więc zaledwie po kilkunastu minutach możemy ruszać dalej.
Przez jakiś czas wulkan Incahuasi towarzyszy nam po lewej stronie drogi. Po pewnym czasie jednak efektowna sylwetka zaczyna się stopniowo kurczyć, by ostatecznie zniknąć za górskim grzbietem. Dojeżdżamy bowiem na przełęcz San Francisco (4726 m n.p.m), której próba pokonania bez wcześniejszej aklimatyzacji byłoby dość ryzykownym posunięciem ze względu na wysokość, która dorównuje wierzchołkowi Mont Blanc. Z tego, co się dowiaduję od Jenny przełęcz przy znacznych opadach śniegu bywa zupełnie nieprzejezdna. Spoglądając jednak na wysuszoną na wiór ziemię ciężko mi w to uwierzyć. Doszczętnie zdemolowane tablice informacyjne są jednak dobitnym dowodem na to, że porywy wiatru tutaj są w stanie osiągać niszczycielską siłę.
Przełęcz stanowi najwyższy punkt, na który wzbija się droga. Stąd zatem zaczyna się już długi mocno meandrujący zjazd, który ciągnie się praktycznie aż do samego Copiapo. W międzyczasie jednak po pokonaniu od przełęczy kilkudziesięciu kilometrowego pasa ziemi niczyjej czeka nas kolejna kontrola. Tym razem chilijska. Na szczęście liofilizaty są już dawno wspomnieniem tak samo jak cała reszta prowiantu, który ze sobą wiozłem. Nie mam więc zupełnie nic do zadeklarowania. Zostaje wciąż jednak kilka kanapek, trochę bananów oraz kiść winogron. Jenny i Julio stanowczą mówią, że próba przekroczenia granicy z takim „arsenałem” skończy się wysoką karą. Rady nie ma. To co więc możemy jemy, cała reszta natomiast ląduje w...rękach chilijskiego celnika, który ostentacyjnie przy nas zabiera się za soczyste winogrona z Fiambali. Lecz na tym się wcale nie kończy. Czujny pogranicznik zaleca bowiem dalszą kontrolę. Najwyraźniej proaktywne oddanie przez nas zabronionego towaru wydaje się mu podejrzane, a słodkie winogrona bezczelną próbą przekupstwa. Pewnie dlatego cały nasz bagaż zostaje dokładnie prześwietlony. Lecz ku rozczarowaniu celnika do żadnego przemytu nie dochodzi tak więc po zapakowaniu z powrotem do samochodu całości bagażu kontynuujemy podróż, by za kilka godzin dotrzeć po całodniowej podróży do Copiapo.