Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Tryptyk Kaukaski 2017    Elbrus cz. 3
Zwiń mapę
2017
17
wrz

Elbrus cz. 3

 
Rosja
Rosja, Elbrus
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2638 km
 
Wyraźnie wysokie tony skrzypiącego pod rakami śniegu świadczą o tym, że temperatura dzisiejszej nocy musiała spaść już przynajmniej do – 10 stopni Celsjusza. Wraz z jej spadkiem kryształki śniegu stają się bowiem coraz twardsze i pod naciskiem ciężaru ciała pękają lub rozdzielają się na małe cząsteczki lodu, wydając przy tym skrzypienie o dźwiękach tym wyższych im niższa jest temperatura przy czym do wartości – 6 stopni Celsjusza tony te uznawane są jeszcze jako stosunkowo niskie.
To jednak dopiero środek nocy. Do wschodu słońca pozostaje, co najmniej trzy i pół godziny, a do szczytu wciąż około 1300 metrów pod górę. Biorąc pod uwagę, iż minimalne wartości temperatury notuje się dopiero tuż przed świtem oraz fakt, że wraz ze wzrostem wysokości temperatura spada średnio o 0,7 stopnia Celsjusza na każde 100 metrów to wynika z tego, iż pozostałe do momentu pojawienia się nad horyzontem słońca długie godziny będą coraz mroźniejsze, a tony skrzypiącego śniegu wraz ze spadkiem temperatury coraz wyższe. Dobrą informacją jest natomiast zupełny brak wiatru, którego huraganowym i mroźnym powiewom z pewniścią nie mogłyby się przeciwstawić nawet wszystkie moje, najcieplejsze ubrania. Jakie jednak warunki panują wyżej? Tego nie potrafię precyzyjnie określić. Wiem natomiast, że siodło pomiędzy dwoma wierzchołkami Elbrusa nazywane jest często istnym tunelem aeodynamicznym. Po dowody potwierdzające to stwierdzenie wcale sięgać głęboko w przeszłość nie trzeba. Wystarczy bowiem cofnąć się do 2010 roku. To właśnie wtedy na początku września został zrealizowany odważny projekt wybudowania na przełęczy (5375 m.n.p.m) całorocznego schronu, który stał się w ten sposób drugim na świecie najwyżej położonym po znajdującym się na stokach Aconcagui schronie „Berlin” (6300 m. n.p.m) tego typu obiektem na świecie. Jak się niebawem miało okazać nie na długo. Pod koniec października tego samego roku gwałtowne porywy wiatru zdmuchnęły specjalnie zaprojektowany na ekstremalne warunki półkolisty dach...
Spoglądam na niebo. Pokryte w całości niezliczoną ilością maleńkich, białych piegów i ciągnących się w nieskończoność mlecznych smug wygląda zupełnie tak jakby przed chwilą wylała się na nie ogromna bańka mleka. Widok migoczącego nieboskłonu, na którym główną rolę odgrywa wyłaniający się niespodziewanie zza skalnego załomu złoty półksiężyc zawieszony nisko nad Elbrusem utwierdza mnie w przekonaniu, że podczas nadchodzącego dnia, a przynajmniej jego pierwszej części o pogodę raczej nie powieniem się martwić. Lecz wiadomo góry to góry – przypomina nam przy każdej okazji właściciel „Chramu”, który jak sam mówi na Elbrusie widział już wszystko. Ciężko się z nim nie zgodzić szczególnie w sytuacji kiedy po długiej naradzie okaże się, że próby ataku szczytowego ostatecznie podejmę się tylko ja. Zagryzam więc zęby i opuszczam bezpieczną strefę komfortu, by samotnie przemierzyć rozlewający się dookoła ocean chłodu i ciemności. Szybko jednak orientuję się, że nie dryfuję na nim sam. Zarówno wysoko w górze jak i daleko pode mną dostrzegam bowiem ledwo widoczne światełka czołówek. I choć ich posiadacza są dla mnie całkowicie anonimowi, a nawet z racji faktu, iż zupełnie nie widzę zarysów ich sylwetek jakby wręcz niematerialni to emitowane w oddali smugi światła są bez wątpienia realne i stanowią niezaprzeczalny dowód istnienia gdzieś w moim pobliżu drugiego człowieka, które od razu podnosi mnie na duchu. Od tej chwili zatem nie dryfuję już bezwładnie. Przejmuję ster od losu i obieram jasno określony kierunek...
Podbudowany odkryciem rozpoczynam szaleńczą pogoń za oddalającym się z każdą chwilą światłem i około wpół do czwartej nad ranem czyli niespełna po dwóch godzinach od rozpoczęcia podejścia osiągam górną granicę Skał Pastuchowa. I choć to doskonały wynik to jednak nie zamierzam zapominiać, że stąd do szczytu wciąż pozostaje około 800 metrów do góry, a zatem ponad połowa przewyższenia. Pytanie jak na tak narzucone tempo zaareguje mój organizm. Lecz biorąc pod uwagę okoliczności szybko dochodzi do mnie, że zwolnić po prostu nie mogę. Tuż za Skalami Pastuchowa bowiem wyraźna droga wytyczona przez ratraki kończy się, a jedyny ślad, który ją jak dotąd tworzył nagle rozsypuje się niczym domek z kart na dziesiątki maleńkich śladów ludzkich stóp, z których każdy w innym miejscu podąża do góry. Który z nich jest więc tym właściwym? Który z nich prowadzi wzdłuż rzędu trzepiących na wietrze chorągiewek, których wczoraj się trzymałem, docierając do zasypanego ratraka? I choć wiem, że jest on zaledwie dwieście metrów wyżej to jego dokładnego położenia nie potrafię w żaden sposób określić. Szukam więc nerwowo jakiegokolwiek punktu zaczepienia lecz oprócz własnej intuicji, która mnie nakierunkowuje nic w ciemności nie widzę poza tu i ówdzie pojawiającymi się obiektami będącymi jednak wytworami własnej wyobraźni, która w tej chwili pracuje na bardzo wysokich obrotach.
Na szczęście w rozwikłaniu zagwostki niespodziewanie z pomocą przychodzi mi przemykające przez chwilę nade mną światło, które dostrzegam, usiłując przebić się wzrokiem przez kurtynę ciemności, zakrywającą całą okolicę. Jest ono zdecydowanie wyraźniejsze i nie mam wątpliowści, że musi należeć do osób, za którymi podążam od samego początku drogi. Światło jednak tak szybko jak się pojawia tak samo też znika, co musi oznaczać, że grupa osiągnęła już zakręcający w stronę siodła pomiędzy wierzchołkami długi trawers rozpoczynający się około sto metrów nad zasypanym ratrakiem. Z racji faktu, iż miejsce, w którym dostrzegam światło pokrywa się z kierunkiem, który dyktuje mi własna intuicja nie waham się już ani chwili i kontynuję podejście. Lecz utrzymanie wybranego kursu utrudnia zwiększajace się nachylenie stoku. Podejście w linii prostej momentalnie wysysa ze mnie wszystkie siły dlatego nie mam wyboru i muszę zygzakować. Dzięki temu nie tylko szybko wracam do poprzedniego tempa, ale również odnajdują orientacyjne chorągiewki. Jestem więc na właściwym kursie.
Do ratraka docieram chwilę po czwartej. Tutaj robię krótką przerwę. Na dłuższą nie pozwala zresztą tęgi mróz, który wykorzystuje chwilę mojej nieuwagi i podstępnie wpełza pod ubranie. Dygocząc więc z zimna kontynuję podejście drogą, która pnie się stromo do góry po czym gwałtownie skręca w lewo, co oznacza początek trawersu przecinającego w poprzek stromy stok wschodniego wierzchołka Elbrusu. Od tego momentu ścieżka stopniowo się wypłaszcza i jednocześnie wyraźnie zwęża do szerokości pozwalającej wcisnąć, co najwyżej dwie nogi obok siebie, co sprawia, że na tym odcinku manewr wymijania o czym będę mógł się przekonać podczas zejście jest znacznie utrudniony. Szlak poprowadzony właściwie równoleżnikowo pozwala z jednej strony na chwilę wytchnienia i rozluźnienia niemniej z drugiej strony przepadzisty stok, który towarzyszy mi cały czas po mojej lewej stronie i związane z nim ryzyko ześlizgnięcia i upadku ze względu na wciąż panujące ciemności nawet nie wiadmo gdzie każe zachować dużą ostrożność. Lecz w kontekście wysokości, która na tym etapie zaczyna już robić swoje oraz monotonii samego marszu po płaskim ciężko zachować pełne skupienie. Co jakiś czas łapię się więc na tym, że kontrola nad własnym ciałem wymyka mi się spod kontroli.
Ze niechybnego stanu otępienia, który wisi nade mną ratuje mnie ponownie światło czołówek wyłaniające się zza łagodnego zakrętu trawersu, który prowadzi już bezpośrednio na siodło. Tym razem jednak za oślepiającą łuną światła dostrzegam rząd ludzkich sylwetek ciągnący w skupieniu w kierunku przełęczy. Nim grupa do niej dotrze doganiam ją i po krótkiej wymianie pozdrowień ruszam dalej, wychodząc tym samym niespodziewanie na prowadzenie w dzisiejszym wyścigu o miano pierwszego na szczycie.
W międzyczasie kruczoczarny odcień nocy zaczyna jakby blednąć, przyjmując szare tony, z których stopniowo wyłaniają się obydwie kopuły Elbrusa. Wraz ze zbliżaniem się do siodła pomiędzy wierzchołkami stopniowo wrasta mój niepokój. Choć pogoda w dalszym ciągu jest stabilna wciąż mam jednak na uwadze warunki wietrzne, z których przecież słynie przełęcz. Stanowi ona bowiem szeroką o zaokrąglonych kształtach wymodelowanych przez wiatr ogromną wyrwę pomiędzy potężnymi ścianami góry wyrastającymi z jej obu stron. W ten sposób tworzy ona swoisty korytarz wietrzny – innej drogi przepływu powietrze bowiem nie ma. Lecz dzisiaj panuje tutaj całkowity spokój. Powietrze na pokrytej ogromnym cieniem przełęczy, który rzuca wschodni wierzchołek zupełnie stoi i wyraźnie czuję, że docierając w to miejsce właśnie osiągnąłem lokalny biegun zimna. Na przekór temu staram zrobić sobie przerwę. To prawdopodonie ostatnie dogodne do tego miejsce przed szczytem. Zdejmuję więc plecak i szukam czegoś do jedzenia. Wystarcza jednak dosłownie chwila bezruchu i zaczynam trząść się z zimna. Niejednokrotnie doświadczałem w życiu gorąca tak silnego, że przenikało aż do samych kości, które nagrzewając się do czerwoności niczym grzałki przez długi czas emitowały żar rozchodzący się przez długi czas po wnętrzu mojego organizmu. Dzisiaj natomiast zamiast grzałek czuję, że w środku mam zainstalowane bryły lodu, które przybierając formę moich kości zamiast ciepła rozprowadzają chłód po wszystkich zakamarkach mojego ciała. Żeby nie zamarznąć przerwę zmuszony jestem więc odłożyć na później i nie tracąc ani chwili dłużej ruszam dalej, a raczej wyżej. Ścieżka bowiem nim osiągnie grań szczytową wzbija się po stromym stoku. To najtrudniejszy odcinek całego podejścia choć pozbawiony jakichkolwiek elementów technicznych i wspinaczkowych. Stromizna jednak jest na tyle duża by już wielokrotnie stać się świadkiem wielu tragicznych w skutkach osunięć turystów na najeżone poniżej skały. Profilaktycznie więc została tu poprowadza lina poręczowa, z której jednak nie korzystam. W obecnych warunkach nie wydaje mi się to konieczne. Śnieg bowiem dobrze trzyma, a ścieżka nigdzie nie jest oblodzona. Niemniej jednak przy złej pogodzie i zmęczeniu, nad którym ciężko zapanować wpinanie się do liny jest wiecej niż zasadne tym bardziej, że ścieżka jest bardzo wąska, co przy znacznym natężeniu ruch w obydwu kierunkach wymusza konieczność wymijania poza wytycznym śladem.
Strome podejście sprawia, że rozgrzewam się błyskawicznie, czując jak ogromny zator zamarzniętej krwi uniemożliwiający jej swobodny przepływ stopniowo rozpuszcza się. Po chwili więc drożność wszystkich żył zostaje przywrócona, a wraz z nią żegluga z nurtem po wartko płynących rzek krwi tlenu oraz wszystkich składników niezbędnych do prawidłowego funcjonowania mojego organizmu. Dzięki temu szybko zdobywam wysokość, by po około pół godzinie osiągnąć grań szczytową, zostawiając tym samym za sobą wszystkie niebezpieczeństwa. Od tego miejsca bowiem prowadzi już bardzo wygodna i szeroka droga, z której jest już widoczny przynajmniej z tej perspektywy dość niepozorny wierzchołek. Nim jednak do niego docieram zza horyzontu wychodzi słońce, które zalewając cała okolicę pomarańczową poświatą robi to tak teatralnie jak wyjście na scenę światowego formatu grupy rockowej po długim skandowaniu jej nazwy przez tłumy fanów.
Okrągła tarcza słońca, która z prędkością wystrzelonej kuli armatniej pojawia się nagle nad horyzontem oprócz wyraźnej fali ciepła zmiania w momencie od razu moje nastawienie. Stres, napięcie, co tu ukrywać i lęk oraz wszystkie negatywne wibracje odchodzą w niepamięć wraz z nocą, po której już nie ma ani śladu. Ostatecznie szczyt zdobywam jako pierwszy tego dnia kilka minut po szóstej rano po zaledwie czterech godzinach od wyjścia. I choć widoki stąd z pewnością nie należą do najbardziej spektakularych jakie w życiu do tej pory było mi dane doświadczyć to jednak spektakularny cień o kształcie równoramiennego trójkąta, którym przykrywa góra najbliższą okolicę jest tym czego w życiu jeszcze nie widziałem i co na długo przykuwa moją uwagę oraz obiektyw aparatu.
Po nasyceniu się panoramą rozpoczynam zejście. Grupę, którą mijałem jeszcze w ciemności na trawersie spotykam teraz przypiętą do poręczówki dopiero na jej początkowym odcinku. Zaraz za nią czeka jednak już nastepna, a za nią jeszcze na trawersie zbliża się kolejna. Robi się dość tłoczno w szczególności na trawersie, który podczas wymijania wymusza zejście ze ścieżki na stromy stok, co przy nieuważnym ruchu może skutkować poślizgnięciem i upadkiem w dół. Lecz mijanki na szlaku to właściwie jedyne trudności, które zmniejszają tempo całego marszu. Oprócz tego pewien dyskomfort paradoksalnie stanowi słońce, które z każdą chwilą, świecąc coraz mocniej podnosi temperaturą powietrza dzięki temu robi się tak bardzo błogo i przyjemnie. To z kolei skutkuje pewnym rozluźnieniem w rezultacie czego kilka razy potykam się o własne nogi na szczęście bez większych konsekwencji. Niezależnie od tego schodzę bez żadnych przerw dość szybkim tempem i już przed ósmą rano melduję się w „Chramie” skąd po solidnym śniadaniu i krótkim odpoczynku przepakowuję rzeczy, by już wspólnie z resztą załogi kontynuować dalsze zejście na sam dół aż do Terskolu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
robas
robas - 2017-12-11 13:46
Gratulacje!!! Zdobycie Elbrusa to już jest coś co się często nie zdarza
 
Visionaire
Visionaire - 2017-12-11 18:28
Dzięki wielkie!
 
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017